Bez tytułu
Ale od początku...
A do początku nie trzeba wcale tak daleko, bo był on jakieś cztery godziny temu... wtedy to mniej więcej skończyłem rozmawiać z Kochaniem i powiedzieliśmy sobie dobranoc, umawiając się na jutrzejsze, dzieńmatkowe polowanie na kwiatki. Obejrzałem sobie jeszcze mój filmik na TVNie i poszedłem spaćku...
Ale mniej więcej w połowie tego fantastycznego procesu coś poszło no tak... czuję ja przez sen, że coś mnie wpierdala od boku, bezczelnie pod naturalną narkozą. Myślę sobie no co jest do huja?. I chaotycznie się budzę... i co się okazuje...? Ciche bzyczenie, wobec którego jestem chyba specjalnie wyczulony...
I już wiedziałem o co chodzi... komar myślę... no nic, ciepło się robi, a że żyje się na mazurach, wszędzie ta woda - zło konieczne. Zignorowałem skurwysyna, poszedłem spać... bzyczenie, to najbardziej wkurzające, po którym można niemalże dojść do pułapu i prędkości, z jaką zasuwa ten rurkomordy futrzak, oddaliło się. Przycichło, tak samo jak moje czuwanie nad ewentualnym złapaniem go. Dość szczelnie opatuliłem się kołdrą i miałem go głęboko.
Najwyraźniej nie dośćszczelnie, bo po chwili czuję, jak coś wpierdala mi bezczelnie palca u nogi prawej w jakości środkowego. Zabolało jak skurwysyn. No i niestety tego już było za wiele jak na moje poranne nerwy. Wstałem po chwili, kiedy jego psie bzyczenie ustało... zapaliłem lampkę i co? Moim oczom pokazał się pajączek, rzucający niesamowity cień na ścianę... bydlak z włochatymi kopytami nie żył za długo... pierwsza część mojej zemsty na naturze się wypełniła, choć miałem co do tego dwa podejścia. Za pierwszym ten mój osobisty ptasznik wyglądał jakby go tramwaj trącił lusterkiem, za drugim... w sumie nie wyglądał. Pająka już nie przypominał...
Potem przyszła kolej na tego jebanego, błonoskrzydłego wypłosza spod krzaka. Jak predator w Aliens vs Predator zacząłem śledzić moim trójkątem po ścianach. Szukałem go, szukałem... badałem wszystkie te zakamarki, lekko uchylone okno, myśląc, że najadł się i odleciał jak cham i prostak, patrzyłem po firankach, których nie mam, ścianach, na których widać niemal wszystko... nic. Nie ma skurwiela. Zapadł się pod ziemię... już zmartwiony, że na sercach niewiernych nie zostanie odciśnięta sprawiedliwość moją gazetą, kładłem się, kiedy moim oczom ukazał się zakątek miejsca w pokoju, między jednym z głośników powieszonych pod sufitem. Było tam coś, czego wcześniej nie pamiętałem... i rzeczywiście - wisiał tam wielki, tłusty, jebany w skrzydła komar, tak kurwa leniwy, że nawet nie mógł już chyba powłóczyć tymi swoimi błonkami. Gdziekolwiek, choć i to mu by nie pomogło, bo by stąd nie wyleciał (zastanawiałem się jak on się tu znalazł)... tak czy inaczej wisiało to to jak nietoperz, do góry nogami... podszedłem, machnąłem lekko gazetą, żeby mamy nie budzić w środku nocy (?) bójką ze ścianą. Nic, jebany się nawet nie raczył ruszyć. Totalnie zignorował naturalne zagrożenie, jakie zgotował mu los i matka natura... no kurwa olał mnie. Delikatnie mu przypieprzyłem. Bzyczenie. Spieprza! Ale był tak kurwa spasiony, że odleciał góra pół metra i zatrzymał się znowu pod sufitem. Znowu mało celny strzał... i znowu spierdala! Moje polowanie się rozpoczęło... spieprzaj z dupy wysrany wampirze, bo zaraz Król Słońce wyrwie z Twojego serca zasłużoną pomstę i okryje siebie i swój rób chwałą! Trzeciej szansy na spierniczanie mu nie dałem... zwinąłem podwójnie narzędzie jego zagłady i tak mu przypierdoliłem po komarzej dupie, że rozbryznął mi się krwią po ścianie... czerwona krew na żółtej ścianie kontrastowała się tego zdarzenia bardzo ładnie. Żeby nieco oczyścić miejsce zbrodni, przyłożyłem jakiś papier do tego... ma kolor ładnego różu, coś na kształt wschodzącego słońca...
Niech to będzie przestrogą dla innych... litości nie będzie.
swoja drogą miałam ostatnio podobne przeżycia- tylko u mnie była mucha. Latała taka nad twarza bzyczac niemiłosiernie... dostała łapka prosto w ryj, na przestroge dla innych...
nie ma nic bardziej denerwującego niż robactwo latające nad głową...:/
Litosci nie będzie...
Dodaj komentarz