Bez tytułu
Stoisz na przystanku. Niech to będzie dworzec centralny. Wszędzie jest, choć nieco inny.
Biedni ludzie; bezdomni. Też są.
Czekasz i czekasz, patrzysz na szary, otaczający świat.
Zimno, bo tu kurwa zima przecież...
Na mpk nie ma co jeszcze liczyć, ma być za kilkanaście minut.
Zimno jak cholera.
Dokoła życie się toczy, choć jakoś niezauważalne.
Nie tylko moje.
Wiosna.
Znowu dworzec centralny. Czekam na mpk. Przynajmniej już nie tak zimno. Ale i tak się spóźnia.
Miasto nie wydaje się takie szare jak wcześniej.
Co nie znaczy, że jest ok. Nie jest. I raczej nie będzie.
Życie dokoła się toczy, jakby żwawiej, wyrwane z zimowych okowów.
Lato.
No wreszcie. Mpki dalej nie przyjeżdżają. Idzie się przyzwyczaić.
Do tego, że dokoła płynie życie też.
Jeszcze bardziej... żywe?
Nawet jakoś zorganizowane, chciałoby się powiedzieć.
Najbardziej rzuca się w oczy chłopak.
Wszak na centralnym są parkingi, a między nadjeżdżającymi samochodami lawiruje jakiś szczeniak z plastikowym kubłem i tanią szczotą do mycia okien.
Robi to raczej sprawnie. Szybko, bez zbędnej emocji, ale raczej nie 'na odwal się'. Klient nasz pan.
Po skończonej robocie bez zażenowania podchodzi do kierowcy znużonego gorącem i zaistniałą sytuacją, której pozbycie się byłoby raczej niezręczne, a już na pewno nietaktowne...
Co łaska... z portfela wyskakuje 5 zł i wędruje do nieco ubrudzonej ręki. Jej właściciel już szuka następnej 'brudnej' szyby.
Dość zabawne - myślę w duchu...
Za mną przystanek. Bumy jak zawsze urządzają sobie tu noclegownię. O dziwo, obok nich pojawiają się jakieś dzieci. Nie chcę dociekać ich relacji. To nie pasuje do mojego względnie poukładanego świata.
Z oczekiwania na autobus wybija mnie wyrwane gdzieś zdanie: 'Idź do tego pana' - słyszę zachrypnięty głos. Po chwili jakiś dzieciak podchodzi do obcego mi faceta i prosi o drobne.
Cieszę się, że to nie ja, bo dziecku niezręcznie odmówić.
Lato.
Wczesna pora.
Taka, którą to mniej lub bardziej porządni ludzie chodzą do pracy.
Chyba wybieram taką trasę, gdzie spotykają mnie różnego typu Rumuni i inni czarniawi, proszące o pieniądze. A to dlatego, że w ciąży i złotówka potrzebna, a jak nie masz to poszukaj lepiej, może znajdziesz. Albo może powróżyć, prawdę powiem, za dziesięć złotych, bo to inaczej wróżba nie wyjdzie. Albo może kup lornetkę na podczerwień, bo na bank potrzebna w biały dzień. Żeby mnie jeszcze za paserstwo zwinęli...
Tak czy inaczej człowiek się uodparnia. I to skutecznie.
Idąc dziś, minąłem dwie ulice, gdzie najczęściej mnie zaczepiano. Właściwie człowiek o tym nawet nie myśli, kiedy... kiedy ktoś go nie zaczepi.
Więc i mnie nikt nie zaczepiał.
Przechodziłem obok banku. Podnoszę wzrok.
Widzę chłopczyka. Na oko 4 - 5 lat. Uśmiechnięta buzia; kędzierzawe, brązowe włoski; przyjaźnie patrzy na otaczający świat. Powiedziałbym szczęśliwy. Pomyślałem - tylko, żeby moje kiedyś tak wyglądało, byłoby dobrze.
Z boku facet w samochodzie. Z otwartymi nieco drzwiami. I huj mnie to obchodzi. Facet jak facet, zawsze ktoś się koło BOŚ`u kręci; przejmować się będę. Właściwie to w dupie mam, bo do pracy idę.
Dwa kroki dalej kiosk, facetka kupowała 'bileciki na parking płatny'. Ona też mnie nie obchodziła.
Spod przeciwsłonecznych okularów widzę jeszcze innego dzieciaka. Dziewczynkę. Dałbym jej z 7 lat. Może. Ciemna karnacja, podobny kolor włosów do chłopczyka. Siostra - myślę se. Idę dalej.
Nagle słyszę dziecięcy, niewyraźny głos: 'Przepraszam pana... (jakoś nie mogę się do tego przyzwyczaić)'
Odwracam się. Patrzę.
Dziewczynka, ta sama, którą widziałem. Patrzy gdzieś na mnie, to nie na mnie, to wbija oczy w proste, polskie chodniki.
- Czy ma pan może siedemdziesiąt groszy...? - dodaje z dziwnym zabarwieniem w głosie, jakby zmieszanie, niepewność, może nutka strachu...? Nic w tym nachalnego, nic 'co łaska...', nie wepchała mi się z buciorami w prywatną, samotną drogę do pracy, nie wyrwała bezczelnie z zamyślenia, nie zaszła drogi i nie chciała powróżyć, lornetki na podczerwień też nie chciała sprzedać.
Myślę, że wystarczyłoby jej siedemdziesiąt groszy.
- Nie mam niestety nic przy sobie - odpieram półautomatycznie.
Dziecko nic nie mówi, nie bluzga, nie wyzywa, nie prosi ponownie. Nic.
Zarysowuje się tylko na jej, spuszczonych nisko w stronę ziemi, oczach smutek. Trochę większy niż wcześniej.
Nie dodaje nic. Ja odwracam się. Idę dalej do pracy.
Dopiero potem coś mnie tyka w tym całym zdarzeniu. Właściwie nie wiem co. Staram się znaleźć tu jakiś sens... po co taki mały srel chce pieniądze? I czy to może był jej brat? A ten facet, może nieprzypadkowy?
Nie dochodzę do tego wszystkiego, bo to raczej retoryka.
Co z tego?
Właściwie nic. Nic się nie stało, dzień jak co dzień. Ale może mogło się coś stać? Albo właśnie coś się nie stać?
Trudno powiedzieć.
Po co to piszę?
Sami się zastanówcie.
Dodaj komentarz