Bez tytułu
I pierwszy dzień po feriach... Nie będę nic mówić, że od razu miała byc kartkówa z histy... jak zawsze przegadaliśmy faceta...
Pierwszy dzień po tym "wszyskim" co przeżywałem w ferie. Niedługo musiałem czekać, żeby spotkać się z Moniką. Już na pierwszym piętrze robiła coś z gazetką szkolną. Szedłem akurat z kumlpami... to jej wesołe "cześć", które jakoś zaczyna mnie denerwować. Jakby nie było w tym nic... takiego... osobistego. Takie zwykłe "cześć"... może to właśnie takie ma być...?
Popatrzyłem jakoś na to wszystko co siędokoła dzieje. Popatrzyłem i powiem jedną rzecz: rzygać mi się chce. Duszę się tymi wymiocinami. Patrzę na szkołę - ciągła robota. Akurat to nie jest źle, ale co potem? Won do systemu i się użeraj sam ze sobą. Popatrzyłem na znajomych, jakoś tak z boku, z dystansu. Rzygać mi się zachciało. Wszędzie obłuda... Jakaś fałszywość. Każdy gna za szczęściem, biegnie, jakby tylko to było w życiu, a jak już go dosięgnie, albo jak mu się zdaje, że dosięgnął, to chełpi siętym najbardziej jak się da, tylko chyba po to, żeby innym to pokazać. Może nawet nie cieszy się samym szczęściem, a znajduje uciechę w pokazaniu go innym... żałosne.
Zaczęło mnie nawet irytować coś tak błahego, jak wypowiadanie się ludzi na forach. Poczytałem niektóre wypowiedzi, zauważyłem na jakim poziomie stoją Ci ludzie, po prostu zwątpiłem. Nie wiem, czy przemawia przeze mnie jakiś egocentryzm, czy uwielbienie samego siebie, ale po prostu rzygać mi się zachciało.
Rozmawiałem wczoraj z kumplem na temat tego całego Tybetu. Wcześniej już z nim o tym rozmawiałem. Doszedł/doszliśmy do wniosku, że pojechanie tam i zostanie, to ucieczka - może od problemów, może od obowiązków. W każdym bądź razie jest to jakaś forma ucieczki. Każdy uciekłby tam przed swoimi demonami. Ja jednak uciekłbym, gdyż czuję, że nie należę do tego świata. Nie czuję się dobrze wśród tych ludzi, nie czuję się dobrze wśród tych schematów. Jestem chyba jak zardzewiała zębatka w dobrze naoliwionej maszynie. Do wymiany.
Myślałem o życiu w mojej społeczności. Terminem "mojej" określam miasto, w którym żyję. Nie jest to bynajmniej wioska, nie jest to też metropolia. Jednak wielu ludzi zna sekrety wielu. Nie ma tej upragnionej przeze mnie anonimowości. Jeżeli zrobię coś głupiego, to chcę, zeby to obeszło się echem mojego upadku, a nie głosami innych ludzi. Jeżeli pokarzę tyłek ludziom, to konsekwencją tego ma być tylko ten fakt, a nie dwudziestoletnioletnia gadanina otaczających mnie ludzi. Nie chce mi się mierzyć z ludźmi z otoczenia, to do niczego nie prowadzi. Bynajmniej nie prowadzi nigdzie mnie. Co z tego, że będę się z nimi użerać, że będę żyć w zgodzie, skoro na koniec tego wszystkiego i tak nawet nikt o mnie nie będzie pamiętać...? Może poza rodziną.
Po prostu tu nie pasuję. Zastanowiłem się i doszedłem do wniosku, że nie chcę teraz wyjechać. Nie chcę sobie zamknąć drogi, jeżeli coś by nie wyszło na mojej drodze do szczęścia. Najpierw wypadałoby skończyć studia jakieś... "jakieś"... właśnie, nawet nie wiem jakie. Skończenie studiów często wiąże się z pracą na danym kierunku, ja nie wiem co chciałbym w życiu robić. Może dlatego pojawił się we mnie jakiśczas temu ten pomysł wyjazdu...?
Dodaj komentarz