Bez tytułu
Masz Ela, szkielecik wstępu (sory za błędy, nie chciało mi sięsprawdzać tego ;) )...
Pamiętam, jak tam staliśmy... Pamiętam te emocje. Były totalnie wszędzie. Choć gdzieś obok nas, to powietrze było nimi przesiąknięte z niesamowitą dokładnością. Można było niemalże tego dotknąć. Pamiętam też, jak to zapowiadali... Jak w jakimś kiczowatym filmie, mającym przyciągnąć do kin choć tyle widzów, żeby zwróciły się koszty produkcji, a autor troszkę zabłysnął na reżyserskim firmanencie. Pamiętam, jak chyba Amerykanie, jako pierwsi, z dostojeckim spokojem oznajmili, że zbliża się w naszą stronę kometa, której nie da się zatrzymać. Która ptrzetnie tor Ziemi. Ponoć jej rozmiary przekraczają wszystko to, co widziała nasza kochana planeta, podobno nie ma żadnej nadziei. Bez problemu można przypomnieć sobie to, co się wyrabiało... Każdy robił to, na co miał ochotę. Kradzieże, balangi, wszytko czego dusza zapragnie... Dziwne, że pomimo tego chaosu, jaki się narodził, można było dopatrzeć się u ludzi czegoś takiego... takiego... czegoś w stylu poszanowania innych ludzi w jakiś sposób.Pamiętam, jak bardzo zmieniło się ludzkie postępowanie, myślenie, nawet moje. Te wszystkie zatarczki, które kiedyś nie dawały spać, przez które się płakało, stały się tak bardzo małe, nieistotne. Banalne, powiedziałbym. Pamiętam, jak jeszcze kilka miesięcy temu terroryzował mnie niemiecki. Pamiętam, jak niemalże bałem się iść na kolejną lekcję, żeby nie spytała mnie nauczycielka. Zresztą, nawet jak spytała, nie działo się nic tak strasznego. Jednak człowiek się tego bał. Teraz nie ma to znaczenia. Wiele rzeczy straciło teraz sens. Te wielkie pytania: "Co będę w przyszlości robić?", "Czy nie będę żyć od pierwszego do trzydziestego?"... takie banalne.
No, może nie banalne. Nie tak dawno zaptrzątałem sobie tym głowę. Tym bardziej, ze chciałem się na życiu odgryźć za to, że musiałem całe życie spędzić w Domu Dziecka. Że zostałem tak bardzo skrzywdzony. Teraz to nie ma znaczenia, nawet ta krzywda jakoś mnie już nie boli. Wybaczam tym, którzy mi to zrobili. Chyba grzechem byłoby zachować w takim wypadku tą urazę w sobie.
- Wszystko jest takie... normalne - powiedziałem do Moniki, stojącej przy mnie. Obejmowałem ją rękami w pasie, przyciskając do siebie. Czułem zapach jej włosów, otulających część mojej głowy. Zastanawiałem się, co może teraz myśleć. Taka sama sierota jak ja, która miała tylko mnie na tym świecie, a ja ją.
- Jakby nic nie miało się stać - powiedziała, rozglądając się powoli dokoła.
Widziała tylko zielone pagórki, które w bliskiej odległości od nieba oddzielała ściana drzew, lekko prześwitujących i przepuszczających między swymi dostojnymi konarami lazur lejący się z nieba. Gdzieniegdzie powoli i leniwie sunęły mleczne chmury, nieświadome wydarzeń, mających się w niedługim czasie wydarzyć. Ciągle rzucały cień na matkę ziemię, osłaniały przed letnim słońcem gorącą ziemię. W dole można było dostrzec bystro biegnącą, meandrującą rzeczółkę. Krystaliczna woda także odbijała niebo. W paletę barw wkradał się ciepły wietrzyk, niosący zapach niedaleko leżącego miasta. Dało się wyczuwać coś w stylu spalenizny, jakby ogniska. Wiedziałem, że to nie ognisko.
- O czym myślisz, kochanie? - zapytałem leniwie.
- Nigdy tak do mnie nie mówiłeś... - odpowiedziała cicho, jakby ze zdziwieniem, nie odwracając głowy, jednak wtulając się mocniej.
- Nie mówiłem - przytaknąłem, całując jej szyję. To nic, że nie mówiłem... - dodałem po chwili. Zawsze tak czułem.
- Wiem - powiedziała, wcale mnie nie zdziwiając.
Nigdy nie kryliśmy tego, co czujemy do siebie. I buynajmniej nie chodzi o to, że całowaliśmy się na oczach wszystkich, aby tylko dać świadectwo uczucia. Nie chodziło też o to, że w samotności robiliśmy to, co mogłoby ujść za niestosowne. TO kryło się po prostu w nas. Każde z nas było o tym przeświadczone. I dlatego tak dobrze się rozumieliśmy.
- Zastanawiam się - powiedziała łamiącym się nieco głosem - kiedy będzie "po".
- Boisz się? - zapytałem, przyciskając ją mocniej do siebie. Nie odzywała się, jakby myślała. Wiedziałem, że chce mi dodać otuchy mówiąc, że nie, ale nigdy nie umiała kłamać...
Głuchą ciszę przerywał tylko znikomy dźwięk strumyczka płynącego w dole; niekiedy dało się słyszeć pojedynczego ptaka, zaplątanego między gałęzie, jakby chcącego osłonić się przed przyszłością, która nikogo nie miała oszczędzić.
Czułem, jak Monika zaczęła drżeć. Odwróciła się przodem do mnie; zauważyłem łzy, płynące po jej policzkach. Rzuciła mi się na szyję, szepcząc, że bardzo się boi, że to nie miało tak być, że wielu rzeczy jeszcze nie spróbowała. Wiedziałem o czym mówi. Sam myślałem podobnie. Tyle wspaniałych rzeczy, których mieliśmy doświadczyć, oboje. Tyle sprawdzianów naszego uczucia. Tyle życia, umykającego bez echa. Stawaliśmy się mrówkami w całej tej polulacji, mającej zaraz zginąć. Cały cud życia miał niedługo zniknąć. Miast niego miały się pojawić tylko popalone zgliszcza, ziemia zalana wodą i ogniem, cierpieniem i natychmiastową śmiercią, cała ta żywa doskonałość i różnorodność miała prysnąć jak mydlana bańka; jakby życie było tylko mieniącym się weń kolorem, który ucieka gdzieć, zmienia barwę, a następnie bez żadnej przyczyny wybucha, rozlatując się na tysiące kropelek, na tysiące stron, już nigdy nie tworząc pierwotnego stanu.
Z drugiej strony wiedziałem, że to, co do czuję do tej istotki, wtulonej teraz we mnie, wyszczególnia mnie. To, co ona do mnie czuła, także. Byłem dumny, że ten żywy cud kocha właśnie mnie. Byłem tak bardzo dumny, że to wszystko jakby mnie nie dytyczyło. Jakbym stawał się nieśmiertelny, jakbym mógł zatrzymać to, co się zbliża. Nie mogłem. Jednak czułem to. Stawałem się najsilniejszym z ludzi, najpotężniejszym, mogącym stawić czoła wszystkim innym, jednocześnie będąc największym z głupców. Wiedziałem to, po prostu wiedziałem.
Nie wiedziałem, co mogę jej powiedziec, kiedy tak cicho szlochała. Chciałem ją jakoś uspokoić, pocieszyć. Nienawidziłem, kiedy z tej wiecznie śmiejącej się buzi, roześmianych brązowych oczkór znikał gdzieś humor, a pojawiała się zgryzota. Zawsze próbowałem to od niej odpędzać, z lepszym czy gorszym skutkiem. Ale teraz miałem świadomość swojej słabości, nie miałem żadnej możliwości powiedzenia czegoś, co mogło ją pocieszyć. Sam miałem w głowie obraz nadciągającej zagłady. Sama myśl mnie paraliżowała. Byłem tak samo przerażony jak i ona, ale nie mogłem tego pokazać. Wiedziałem, że ktoś tu musi kłamać. Ona nie umiała.
Chwilę jeszcze płakała. Wtulona w moje ramię wylewała z siebie z każdą kolejną łzą smutek, żal, strach.
- Usiądźmy, Słoneczko - powiedziałem spokojnie, wymuszając jakimś cudem uśmiech na twarzy. No... - ponagliłem ją.
Usiadła, ocierając resztki łez. Usiadłem obok niej, przytulając jądo siebie ręką. Ona też sięprzytuliła, jakbym miał ją ochronić. Chciałem w tym momencie to zrobić, ale wiedziałem, że nie mogłem.
Naszła mnie w jednej chwili taka myśl, czy zrobiłbym to, gdybym mógł, znaczy czy poświęciłbym się dla niej, za nią. Moje życie za jej. Zastanawiałem się, czy nie stchórzyłbym. Odgoniłem to jednak od siebie. Nie chciałem zaprzątać sobie głowy takimi rzeczami. Wolałem raczej w pełni spędzić ten krótki czas z nią.
Wszystko miało zaraz się skończyć. Totalnie wszystko. Nie potrafiłem sobie tego wyobrazić. Tak samo, jak nie potrafiłem sobie wyobrazić lotu w kosmos. Jednak tutaj sprawa miała się o tyle inaczej, że miałem tego wraz ze wszystkimi ludźmi doświadczyć. O takich rzeczach rzeczywiście czytało się w książkach, że coś trafi w ziemię i puf... I nic, i koniec. Kto kiedykolwiek o tym myślał? Może właśnie dlatego, że nikt o tym nie myślał, teraz spotyka nas taki los? Do czasu, aż czlowiek sam czegoś nie doświadczy myśli, że jest na to odporny. tutaj bylo inaczej. I nikt nie miał się nauczyć na tym cudzym błędzie, żeby go w przyszłości zapobiec.
Nie wiedziałem co mam robić. Nie przychodziło mi nic dobrego do głowy, czy to do powiedzenia, czy zrobienia. Puściłem ją na moment. Położyłem się na nieco wypłowiałej od słońca trawie. Rozłożyłem się na niej wygodnie, przeciągając się, jakbym właśnie się obudził. Urywając źdźbło jakiejś wyższej rawki, delikatnie je oskubałem i włożyłem sobie w usta, jakby zapowiadał się niezły piknik.
Monika odwróciła się nieco. Jej piwne oczka popatrzyły na mnie ze zdziwieniem. Uśmiechnąłem się do niej. Szczerze, nie wiem dlaczego, w tych okolicznościach, mogłem zdobyć się na prawdziwie serdeczny śmiech, jednak poczułem to w pewnej chwili. Zauważyłem, ze ją to jakoś podniosło na duchu, jakby na moment zapominała o wszystkim. Położyla się obok mnie, wpartując zawzięcie, jakby chciała dopatrzeć się powodu tego śmiechu.
Próbowałem zatrzymać jak najdłużej stan tego dziwnego upojenia. Stan tak trudny do opisania. Niesamowita sprzeczność... Może właśnie wynikała sama z siebie? Może dlatego, że zaraz miało się wszystko skończyć, dlatego śmiałem się? Dlatego, że nie było chyba sensu na żal.
Kiedyś myślałem, co zrobiłbym w takim wypadku. Myślałem, w sferze oddalonych przypuszczeń, będących gdzieś między snem a marzeniem, co mógłbym zrobić, kiedy wiedziałbym, ze niedługo mnie nie będzie. Ze świadomością, że znam czas, że znam godzinę i minutę. I myślałem, że godziłbym się ze swoim wrogiem, że chciałbym dokonać czegoś, co by było wielkie, nie w sensie tego, że by coś po mnie zostało... Choć może...? Nie przypuszczałem chyba, że jeżeli nastąpi mój koniec, to i ona umrze razem ze mną, a z nami cała reszta bezimiennego i tak mało znaczącego teraz świata.
Świat... teraz my się nim stawaliśmy... oboje, ona i ja. Połączeni na tym zielonym pagórku stawaliśmy się mentalną jednością. Bez słów, bez gestów. Po prostu będąc.
Chciałem umrzeć przed nią. Kiedy myślałem o smierci, chciałem, abym to ja był pierwszy. Chyba się bałem, bałem się obudzić i spostrzec, że jestem sam, że została tylko zgryzota, żal, ból, to czego tak się bałem. Nie, nie bałem się samych tych uczuć. Bałem się ich przyczyny. Życie zahartowało mnie do tego stopnia na ból, że mało co mi go wyrządzało. Wszystko jednak ma swoją słabą stronę. Moją słabą stroną jest Monika. Bez niej jestem tylko wrakiem. I tego się bałem. Bałem się tego, ze stanę się tą samą osobą, którą byłem przed tym, kiedy pojawiła się ona. Pamiętam szare dni, pamiętam smutek, myśli... Bez problemu powracam, nawet teraz, do tego pytania: gdzie jesteście? Gdzie są moi rodzice? I dlaczego musiałem zostać sam...? Co było tego przyczyną...?
Z drugiej strony gdybym nie został osierocony, gdybym nie trafił do domu dziecka, nie spotkałbym Moniki. Kiedy o tym myślę, nie wiem co by było gorsze czy lepsze. Bardzo chciałbym poznać swoich rodziców, ale wiem, że musieli mieć jakiś powód, oddając mnie do domu dziecka. Może wiedzieli, że nei będą w stanei mnie wychować, może po prostu nie mogli?
A tak znalazłem Monikę, dziewczynę, która zastąpiła mi, o ile to mozliwe, rodziców. Nie w sensie, że się mną opiekowała, zajmowała, ale dawała siłę, której wtedy tak bardzo mi brakowało. Każdy dzień stawał się przygodą, stawał się dniem normalnym, takim, jakim chciałem widzieć każdy dzień - czasem wypełnionym miłością. Najpiękniejsze jest w tym to, że czuję, że ta osoba jest przy mnie, że jest ze mną, myśli, potrzebuje i ofiaruje, nawet, gdy nie ma jej blisko mnie. To mnie uspakajało, wypełnialo pustkę, której wcześniej nic nie mogło wypełnić, która mnie wciągała, wypalała od środka.
Pamiętam te szare poranki, kiedy budziłem się w pokoju, dusznym od ludzi. Gdzie spało kilkanaście osób w jednym pomieszczeniu, w prowizorycznych warunkach, które same sobie stwarzały uludę domu, braterstwa, miłości... Które same się sobą zajmowały, wychowywały... Taka była prawda. Prawda, która mnie tak cholernie bolała. Rzeczywistość nie do zniesienia. Jakbym czuł, że tu nie należę. Choć zapewne te myśli były normalne, każdy chciał się stąd wyrwać, każdy chciał znaleźć się gdzie indziej, aby dalej od tego pomieszczenia, od tych ludzi, na których patrzyło się prawie zawsze i wszędzie, którzy po prostu stwarzali ból, przypominali o domu dziecka, przypominali o losie, jaki cię spotkał.
Nawiedzają mnie niemalże te obrazy z przeszłości... Sen, dający jakąs odskocznię od tego całego syfu. Czas zawieszenia, kiedy nawet ta rzeczywistość była do zniesienia, bo nie uczestniczyło się w niej. Stało się z boku, wyrwanym jakby z życia. Brat śmierci opowiadał różne historie, częściej jednak milczał. Jednak to nie to było ważne, ważne stawało się to, że się "nie żyło". Że na chwilę stawało się wolnym od prawdy, choć chwila ta ak szybko mijała, i stawała się zaraz niemalże krótkim wspomnieniem wyrwanym z całości cierpienia, to żylo się dla tej chwili... zyłem dla niej. I pamiętam moment przebudzenia. Moment największego zwątpienia w ciągu dnia. Otwierasz oczy... Wzrok wędrujący po całym pomieszczeniu z rogu sali. Przez pręty łózka próbujesz dostrzec czegoś innego, z dziecięcą nadzieją, że to nie prawda, że może to się skończyło, a ty o tym nie pamiętasz, że cokolwiek, ale to nie jest prawda, że to tylko jakieś realne wspomnienie, z którego zaraz się wytrącisz. I wtedy ten kopniak od rzeczywistości, ten ból, którego nie da się zapomnieć. że to jednak nie jest sen, że to jest twoje życie, prawda, i tylko prawda, że przed tobą koleny dzień, kolejny bolesny, pełen niczego dzień. Od nocy do nocy.
Zastanawiam się, dlaczego nie potrafiłem sobie znaleźć jakiejś przyjaźni w domu. Przecież było tam tyle takich samych jak ja osób. Jednak coś nas różniło. Zawsze byłem obok, zawsze sam, bez nikogo. To mi doskwierało, bardzo, nawet tego nie zauważałem. Grałem twardego, nieugiętego życiem i problemami, a w środku sypało się we mnie wszystko, wszystko to, co mogło się walić, jak zamek z piasku zniszczony przez przypływ, tak we mnie z każdym dniem gasła nadzieja na przyszłośc, powstawało coraz to więcej pytań, pytań bez odpowiedzi, a jeżeli takową już znalazłem, rodziło się tysiąc innych pytań, od natłoku których zaczynało się człowiekowi robić źle. Pytanie za pytaniem... Bez odpowiedzi. Ciągła rutyna, monotonicznośc, potrafiąca złamać kazdego. I to poczucie własnej słabości, tej krzywdy od losu, będącej chyba źródłem cierpienia.
I pamiętam, jak przyszła pewnego dnia kolejna osoba, kolejny wychowanek tego domu dziecka. Nic niezwykłego, często dochodzili nowi, nieczesto jednak nas ubywało. Małe dzieci jeszcze jakoś "szły", ale starsi mieli już tylko nadzieję, że uda im się coś w życiu osiągnąć i wyrwać sięz tego błota. Nieliczni, bardzo nieliczni mieli ochotę tu zostać i pomagać takim jak my pokrzywdzeńcom. Chcieli prowadzić taki dom, wychowywać dzieci, młodzież, stawać się ojcem, czy matką. Mało ich było. Nikt ich tak naprawdę nie rozumiał, choć każdy udawał, że jest inaczej.
Jednak ta "nowa" była inna. Przyszła jak każdy - przestraszona, skrzywdzona, samotna. Taka samotna... Po raz pierwszy zrobiło mi się jej żal. Nie, nie jej, po raz pierwszy zrobiło mi się żal w ogóle. Pamiętam, jak siedząc na korytarzu, zauważyłem, jak wychodzi z pokoju, gdzie akurat toczyły się jakieś rozmowy, inni się bawili... Ona nie, wyszła. Cicho, nie zwracając na siebie uwagi. Delikatnie zamknęła za sobą drzwi. Postawiła krok w bok i usiadła na podłodze, opierając się plecami o ścianę, podkurczając nogi i obejmując je rękoma, jakby chciała je przytulić jak najbardziej do siebie. Część jej postaci zatopiła się w rozpuszczonych włosach, otulających nie tylko plecy, ale i resztę. Zauważyłem, jak raptownie, ale miarowo zaczęła drżeć. Płakała. Nic nadzwyczajnego w domu dziecka. Nie raz i nie dwa widziałem, jak ktoś płakał. I nic sotbie z tego nie robiłem. Uchodziłem chyba przez to w oczach jednych za twardziela, w oczach innych za gruboskórnego chłopaka bez serca. Nie zależało mi. Nie zależało mi na tym, żeby pomagać innym, kiedy sam miałem problemy, z którymi nikt tak naprawdę się nie liczył. Ona jednak miała w sobie coś, co mnie zmusiło do tego, żeby podejść, wyciągnąć dłoń.
I tak właśnie zrobiłem. Cicho wstałem z miejsca, w którym siedziałem. Zacząłem iść. Nie słyszała... płakała nadal. Kiedy podszedłem, nadal mnie nie zauważała. Nei miałem w zwyczaju pomagać, nie wiedziałem co mam powiedzieć czy zrobić, tym bardziej nigdy sięz tym nie narzucałem. Usiadłem przy niej, delikatnie dotykając jej boku.
Wyraźnie ją zaskoczyłem. Spojrzała na mnie tymi swoimi brązowymi oczkami, pełnymi łez, pełnymi żalu i smutku, niewysłowionej nienawiści do życia. Patrzyłem na nią, a ona na mnie. W ciszy przerywanej tylko odgłosami dobiegającymi zza drzwi. One jednak stały się niczym. Coś się narodziło; bez słów, bez niczego... Tylko przez spojrzenie.
Patrzyłem na nią nadal. Jedną rękąodgarnąłem z jej mokrego policzka gęste, lekko kręcone włosy, po czym osuszyłem jej łezki. Dotknąłem jej policzka. Dotknąłem go, jakbym tego potrzebował. Zamknęła na chwilę oczy, jakby i ona tego potrzebowała. Poczulem ciepło jej ciała, rozgrzanego od smutku i płaczu. Poczułem jeszcze coś, coś, czego nie potrafię opisać. Jakby jakiś dreszcz przeze mnie przepłynął, jakby coś się we mnie narodziło, jakaś siła, moc.
Widziałem potem w jej oczach zrozumienie.
Więcej nie płakała, a jeżeli to robiła, to nie widziałem tego. Nie mówiliśmyo rzeczach bolesnych, oboje postanowiliśmy o tym zapomnieć. Co wiedziałem o jej przeszłości to to, że straciła niedawo rodziców, chyba w wypadku samochodowym. Nie potrzebne bylo mi to, żeby wiedzieć dokładnie wszystko. Nie chciała do tego wracać, ja tym bardziej. Ona także nie pytała o moją przeszłość. Zapewne dowiedziała się tyle ile potrzebowła od innych. Nie miałem jej tego za złe.
Dni leciały. Poznawałem ją coraz dokładniej. Poznawałem jej charakter, który jeszcze bardziej utwierdził mnie co do niej.
Upływający czas oplótł nas niewidzialną lianą, kóra coraz bardziej zacieśniała swoje więzy, przybliżając nas do siebie. Nawet nie zauważyłem, kiedy się w niej zakochałem, zresztą z wzajemnością.
Dodaj komentarz