Bez tytułu
Kolejne dni... mijają, od poniedziałku do piątku. Każdy taki dzień inny, i zarazem taki sam. Z niektórymi ludźmi się żyje, aby dotrwać do tego piątku, z niektórymi wcale się nie żyje, innych się unika, żeby żyło się łatwiej.
I z taką myślą poszedłem wczoraj do budy. Zdołowany jak mało kiedy usiadłem w kącie klasy. Spokojnie sobie siedziałem, myślałem co to stało się, że Basi nie ma w szkole... Myśląc sobie o tym, o wszystkim i o niczym, podeszła w pewnym momencie Monika. Nie, nie do mnie, byłem dobrze "zagrzebany" w ludziach, żeby można było ot tak się do mnie dostać. Podeszła do jednej z pierwszych ławek. Nachyliła się nieco do znajomych. Zaczęła z nimi rozmawiać.
Teraz wiem o co jej chodziło, kiedy tak zaciekle zasłaniała się z tyłu, kiedy grała w ping-ponga. Kiedy tylko nachyliła się, mogłem bez problemu zobaczyć jej bieliznę. Ta, wiem, nic niezwykłego. Na mnie to jednak działa inaczej, zresztą w związku z nią tak się we mnie kotłuje, że głowa mała. Siedziałem wtedy, myślałem o tym, żeby się do niej "nie odzywać", nie prowokować niczego. Żeby się jakoś uspokoić. Oderwać od niej, od tego całego zniewolenia. I wtedy ten widok - kolorowo-czerwone stringi. Rozwaliła mnie tym. Nieświadomie;)
Tego samego dnia jakoś porozmawialiśmy, wywiązało się z jakichś żartów, głupot. Nawiązałem do tego, wyraźnie była zaskoczona, etc. Nie wiem jednak dlaczego tak się z tym wszystkim "kryje"? Nie chodzi mi o to, żeby zachowywała się... a zresztą. Nie moja sprawa. Czegoś to jej "dodaje", to jej zachowanie. Może jakiejś niewinności?
Od jakiegoś czasu życia na tym moim psychicznym odludziu, wczoraj poczułem z nią jakąś więź, jakiś kontakt. Coś, co mi daje formę radości. Samo patrzenie na nią daje mi coś, daje jakąś ulgę, choć wiem, że to zamienia się w późniejszym czasie w ból, który próbuję jakoś ujarzmić mówiąc sobie, że zerwę z nią cały kontak i ograniczę się do ostatecznego minimum. Takie postanowienia wypełniają mnie każdego dnia. I zmieniają się wraz z jej ujrzeniem. Nawet dziś, siedząc przed pierwszą lakcją, niemalże rozmawiałem ze sobą, sam ze soba, na szczęście w myślach;) I powtarzałem sobie, że nie ma sensu, ja nie mam sensu, to wszystko nie ma sensu, ale że jak tylko ona przyjdzie, z rozpuszczonymi włosami, uśmiechem na twarzy, żywiołowym krokiem, radością dla wszystkich, rozpłynęsię jak zawsze, a moje wysokogórne postanowienia spadną na ziemię i sam je podepczę. Było niemalże tak.
Jednak przedwczoraj, po rozmowie z Basią, byłem w jakiś sposób ukierunkowany na zwycięstwo... zwycięstwo w sensie... no właśnie. W jakim sensie? Tak czy inaczej ta dziewczyna daje mi w jakiś sposób siłę. Siłe na to, co chciałbym zrobić. Boję się tylko tego, że w tym przypadku może okazać się, iż moje wyleczoną, skrzaywdzoną "miłość", przeleję na osobę, która mi pomogła. Krzywda kolejna dla mnie i dla mnie. Przyjaźń... heh...
Siedząc wczoraj na którejś lekcji, toczyła sięjakaś rozmowa. Monika przepisywała lekcje, siedziałem przed nią. Wywiązała się po chwili rozmowa; padły moje słowa, jakoby jestem na nią obrażony, od jakiegoś już czasu. Powiedziała, że to nie jest śmieszne, to, co mówię. Potwierdziłem. Pamiętam to jej długie spojrzenie. Patrzyła mi w oczy, dośćdługo, ja także w nią patrzyłem, nie ukazując żadnego uczucia; żadnego żartu, skinienia, radości, złości, satysfakcji... nic. Spuściła wzrok, dalej pisała.
Dziś wracaliśmy skądś. Szliśmy na kolejną lekcję. Zaszliśmy do "kanciapy". Weszło tam kilka osób, w tym ona. Ja także poszedłem, jako ostatni. Stanąłem w drzwiach, widziałem, że kilka osób będzie wychodzić. Zatarasowałem wyjście, pierwsza chciała wyjść Monika. Podeszła, jakby chciała przeze mnie przejść. Nie przepuściłem jej. Chwyciła się mnie niejako. Powiedziałem, żeby została, "porozmawiała z nami". Odpowiedziała, że nie.. może nawet nic nie odpowiedziała, chciała wyjść. Nie przepuściłem. Znowu. Podeszła teraz blisko, bardzo blisko. Tak, jak niegdyś. Poczułem znowu zapach jej perfum, jej włosów... To wszystko przeszło przeze mnie jak jakiś impuls nerwowy, od stóp do głów. Znowu poczułem się na chwilę dobrze. Na tak krótką chwilę, po której powiedziałem, żeby poszła, jak nie chce siedzieć. Zobaczyłem w niej jakieś... wahanie? Może jakieś pytanie...? Sam nie wiem.
I nie wiem co się stanie. Zmęczony jestem. Na szczęście dziś piątek. "Uwolnię się" od niej na dwa dni, uwolnię się tylko po to, żeby myśleć o niej od czasu do czasu, przypominać sobie ostatnie z nią wydarzenia, żeby w poniedziałek znowu ją spotkać i zacząć wszystko od nowa.
Znowu rządzi mną jakaś forma złości. Zmalałem ze swoimi przeżyciami do kilkunastu sekund w ciągu dnia, kiedy widzę ją, rozmawiam, patrzę. I tyle. Te kilka minut z całego dnia, kiedy mógłbym pochłonąć całą dobę by zastanawiać się kiedy nastanie nowy dzień, którym znowu będę mógł się zachłysnąć. Tylko kilka chwil... I to mnie właśnie denerwuje, że muszę w ten sposób wegetować. Że muszę się w taki potężny sposób ograniczać...
Dodaj komentarz