Bez tytułu
Dawno nie było notki... dość dużo w tym czasie się wydarzyło...
Zdążyłem pokłócić się z Emilką... nie pamiętam dokladnie, ale ostatnio pisałem chyba, że całkiem z niej fajna dziewczyna... w sumie miałem rację, ale, nie mam co ukrywać, powiem delikatnie, jeśli stwierdzę iż 'nieco' odbiega od mojego poziomu intelektualnego... i nie tyle, żebym siebie wywyższał na piedestały inteligencji... po prostu ona jest... głupia nie powiem, to chyba za mocno... może jeszcze nieco dziecinna..? Tak, czy inaczej, swojego czasu, jakoś przed pierwszym, powiedziała mi, że jednak wie, czego chce w życiu i że wybrała tego swojego chłopaka z Niemiec, a ze mnie rezygnuje. Nawet się o to nie złościłem, kiedy mi to powiedziała, nawet usprawiedliwiłem ją w jakiś tam sposób. Potem jednak zacząłem jej to wypominać, nieco się kłócić... Jednak teraz wyszło na to, że ten jej koleś nie przyjedzie pierwszego, znaczy nie przyjechał, choć miał to zrobić. Wychodzi na to, że przyjedzie za dwa miechy, chyba na święta Bożego Narodzenia. Nawet do końca nie wiem. Ona osobiście zapiera się, że da radę wytrzymać do tego czasu... ale dla chcącego (mnie) nic trudnego...
- Na święta przyjechała do mnie jak zwykle rodzinka. Tym razem w mniejszym niż dotychczas składzie.. coraz więcej 'od nich' wyjeżdża... do USA. Pojechała już tam ciotka i wójek. Teraz ma zamiar pojechać tam siostra i brat. Jeśli tak się stanie, będę w Białymstoku na studiach w ich domku sam. Całkiem ciekawa perspektywa z kąta 'poradzę sobie, czy nie.. sam na swoim'. W jakiś sposób podnieca mnie taka opcja...
Poszliśmy na cmentarz. Jak zawsze. Najpierw jeden, potem drugi. Byłem już nieco zmęczony, kiedy szliśmy na drugi cmentarz. Coś mnie w nim pociąga jednak, z drugiej strony przeraża.. Nie ma na nim za wiele grobów, na których byłyby daty życia zmarłych przekraczające dwa lata... przeraża mnie ten widok... idziesz, patrzysz na nagrobek.. i z przyzwyczajenia już prawie spodziewasz się widoku: 'urodzony: maj 1938, zmarł: kwiecień 1986'... a tam nic... jak na złość... dzieci, żyjące dzień, trzy dni... miesiąc, dwa lata... i napisy... 'kochanemu synkowi, rodzice'... 'Andrzejku, odpoczywaj w pokoju'... 'najdroższemu Bogusiowi'.. multum imion ze zdrobnieniami, obdzeierającymi niejako 'powagę' śmierci, ukazujące jednocześnie to coś, z czym nie możemy się zgodzić.. widzimy świadectwo śmierci setek dzieci... i co..? Powiecie mi, katolicy, że Bóg tak chciał..? Że to jego wielki zamysł w dziele stworzenia...? Zabijać małe dzieci, które nie nauczyły się żyć, nie zrozumiały nawet co to znaczy żyć, spróbować słodyczy, biegać w upalny dzień za piłką, kąpać się, siedzieć z rodzicami, czytającymi wieczorem bajki, zasypiać w ramionach ojca, czując jakieś dziwne bezpieczeństwo, coś niewysłowionego... dorastając... zakochując się, czując to wspaniałe uczucie, miłość, wewnątrz siebie, próbując je zrozumieć, zrozumieć siebie... nienarodzona świadomość, na której Bóg ułożył czarną różę... wiara, nadzieja, miłość... najważniejsza z nich jest miłość... miłość...? Ojca-Boga do swych dzieci...? Do dzieci, którym wyrywa z rąk swoje dzieci...? Jak to jest miłość, nie chcę widzieć, czym jest nienawiść... Pochodzić po tym dziecięcym cmentarzu... można naprawdę zwątpić w życie...
- W te święta dzwonił ojciec... pijany jak zawsze... telefon odebrała siostra.. powiedziała, że dzwonił... w półśnie powiedziałem, że nie chcę z nim rozmawiać, niech odłoży słuchawkę... z jednej strony nie chciało mi się.. z drugiej może czegoś się bałem...? Bez sensu jest z nim rozmawiać.. nawet go dobrze nie pamiętam... jakieś niewyraźne przebłyski w pamięci, formujące tego obcego człowieka, oblepiane słowami innych ludzi... pamiętam niewiele... i te niewiele teraz wydaje mi się i tak niemiłe... 'miłe', a raczej nie niemiłe, pozostaje chyba jedno... nawet nie wiem, czy to wspomnienie, czy może jakiś sen... pamiętam, jak po kąpieli ojciec czesał mi włosy... jeden przebłysk... inne to zapity człowiek u kolegów, który dzwonił, kiedy przyjeżdżał do miasta, żeby się z nim 'spotkać'... po prostu rozpacz...
Kiedyś się zastanawiałem co bym zrobił, kiedy by do mnie przyszedł... zapukał i przyszedł... wyobrażałem go sobie wtedy jako starego, przepitego, styranego alkoholem człowieka, niewiedzącego kim jest na świecie i jaka jest w nim jego rola... zastanawiałem się, czy mógłbym mu przebaczyć to wszystko, ten cały czas, kiedy go nie było... chyba nawet nie ten czas, kiedy go potrzebowałem, bo całe życie żyłem, tak, jakby nie było drugiego rodzica, jakby mama była tym wszystkim, czego człowiek może potrzebować... zastanawiałem się, czy mógłbym go zaprosić do siebie, zrobić herbatę, przebaczyć... teraz widzę, że gdyby przyszedł do mnie, zaczął gadać znowu pod wpływem alkoholu... wystarczyłoby jedno niestosowne użycie siły i pobiłbym go. Najzwyczajniej w świecie bym go pobił. I nie wstydzę się tego, z jakiegoś powodu jest we mnie dużo złości... bardzo dużo złości, jeszcze więcej płochliwej miłości, którą boję się ulokować... a ta z kolei znowu wyzwala złość... Dziwne koło nienawiści...
- Dzisiejszego dnia Monika poprosiła mnie o przysługę... po raz pierwszy od... chyba w ogóle po raz pierwszy... sprawiłem sie jak umiałem najlepiej... zwyczajne dziękuję... miłe dziękuję... i choć chciałbym ją pokochać na nowo, coś mnie trzyma... podoba mi się nadal.. ta jej niesamowita burza włosów na głowie... hiperbolizując - tornado włosów;) Nawet kiedy jeszcze przed świętami rozmawiała z Basią, jakoś tak się do nich dosiadłem, udając, że słucham, tym bardziej udając, że wiem o co im chodzi w rozmowie... W pewnym momencie Monika położyła na mnie rękę... na ramieniu, jakby otuliła, jakby kładła ją na przyjacielu... zwyczajne odczucie... jej dłoń powędrowała na moje włosy... zaczęła mnie glaskać... i o dziwo nie zrobilo to na mnie najmniejszego wrażenia... kiedyś rozpisałbym się o tym jak o uniesieniu najwyższego stopnia... i gdyby nie było tej całem przeprawy z Moniką, zapewne nadal bym tak pisał... a teraz to tylko koleżanka, która nadal mi się podoba.
Dodaj komentarz