One Fine Day
Miałem dziś bardzo dobry dzień. Wiele się wydażyło, wiele, znaczy nic;) Ale jak to było...
Początek ofkoz w szkole. I to całkiem niezly początek. Nie, żeby coś się wspaniałego stało, po prostu było dobrze.
To całe "dobre" z mojego dnia miało miejsce na płaszczyźnie raczej międzyludzkiej. Uwierzycie, że wam powiem, że stojąc przed klasą, podeszłą do nas, mnie i kilku kumpli, jedna dziewczyna, z którą to prowadzę "wojnę", której więcej widzą znajomi z klasy, niż chyba my sami. Tak czy inaczej kiedy rozmawialiśmy, w potoku słów i spojrzeń, zauważyłem chyba nawet rumieniec na jej twarzy; poza tym nie padło z naszych ust żadne stwierdzenie, które miało "uszczypnąć" drugą ze stron, i wyszlo chyba to tylko i wyłącznie dzięki temu, że oboje na to bardzo uważaliśmy. Nie wiem, chyba mam wrodzoną wysoką empatię, bo wydawało mi się, że to niemalże poczułem. Tak czy inaczej rozmawiało się całkiem miło, bez żadnych "obelg" (trochę mocne słowo), a kiedy do klasy przyszła nauczycielka, moja mała mistrzyni ( nie ważne o co chodzi... to co jednak robi daje jej niezłe ciało...;) ) delikatnie musnęła mnie w bok i powiedziała, żebyśmy szli. Przeważnie dostaję jakieś uderzenie... A tu taka miła odmiana...
Potem, tj. po lekcjach poszliśmy kilkoma osobami do miasta. Spotkaliśmy tam jeszcze kilka:) W sumie dzień śliczny... Mało kiedy są takie. Słonko świeciło wiosenną siłą, wszędzie było ciepło, tylko cień dawał znać, że to jeszcze nie wakacje. Dzionek wyśmienity, zeby pochodzić ze znajomymi... Poszliśmy kupić prezenty dla jednej dziewczyny, która ma dziś osiemnastkę. Ja jeszcze zaszedłem do banku, wpłacić pieniądze dla jednego kolesia na konto. Podczas chodzenia po mieście, zaproponowałem lody. Po niewielu namowach wszyscy się zgodzili. Kupiłem lody najpierw Monice... znaczy miałem kupić, ale za te zapłacila sama. Potem, kiedy przyszli inni, kupilem znowu kilka porcji. Kupiłem też jeszcze jedne dla Moniki. Za to dostałem buziaka, nawet dwa. I co tam, jest glonc (:P).
Po następnym nawiedzaniu sklepów w mieście, po kupieniu lepu na muchy (jako prezent na pewno sprawdzi się wyśmienicie) i prezerwatyw (no, to już lepiej), poszlismy na gofry. To nic, że trzeba iść przez całe miasto, żeby dostać się do chyba jedynej budy, gdzie sprzedają gofry. Poszliśmy, dawno ich nie jadłem. Czteroosobowa grupa rozdzieliła się nieco. Kiedy kupiliśmy gofry, kumpel z koleżanką poszli dalej, w miasto. Ja zostałem z drugą (Monika miała dodatkowy angielski, odłączyła się wcześniej). Usiedliśmy w cieniu, jedząc gofry. Po chwili przyszły do nas dwie, małe dziewczynki, na oko po 4-5 lat. Nie lubię takich dzieci, w ogóle nie lubię dzieci (nie lubiłem?), jednak te wydały mi się jakieś inne. Przyszedł po chwili ich opiekun, okazało się, że to WF`ista z mojego starego gimnazjum. Po krótkim dzień dobry, my z koleżanką nadal jedliśmy gofry - teraz z małymi dziewczynkami, a WF`ista lizał loda, którego sobie kupił w trakcie. Patrzyłem co raz to na dzieci. Dwie, małe słodkie, niewinne istotki, przed którymi tyle jeszcze leży, na których tak wiele czeka, i zarazem takie nieświadome, totalnie nieświadome tego, co może się wydażyć, czego nawet nie śmią przewidzieć, bo nie pozwala im na to ich świadomość. Coś niezwykłego, po prostu cud świata. Dzieci to cud świata. Może właśnie dlatego mi się spodobały tak bardzo te dwie istiotki...? Z umorusanymi bitą śmietaną buziami, smiejące się radośnie, jak to tylko potrafią dzieci, czystym, krystalicznym, niczym nieskalanym śmiechem... Patrzyłem na nie i sam w sobie zacząłem się śmiać. Chyba dlatego ludziom podobają się małe dzieci... A może tylko mi się spodobały te dziewczynki, właśnie dlatego... Za te białe od śmietany buzie, za tą totalną beztroskę, za świat zamykający się na kilkunastocentymetrowym gofrze, za brak jakichkolwiek problemów i za to, że tych problemów nie ma prawa być w ich młodym świecie i życiu... Za to, że tyle je czeka, ale one swoim radosnym śmiechem, śmieją siętym problemom teraz w twarz, śmieją się życiu w twarz, jedząc gofry... Coś niesamowitego. Poczułem się przy nich bardzo dobrze. Trudno to opisać bardziej złożenie, trudno wyrazić to innymi słowami.
Koleżanka, z którą siedziałem miała dość zły humor. Poszedłem z nią, odprowadziłem ją do domu, kilka kilometrów... to nic. Jakoś nie chciałem jej zostawiać samej. Poszliśmy, pogadaliśmy... pogadaliśmy, żeby "zabić ciszę". Podobno przyjaciel to ktoś, przy kim można milczeć i nie czuć skrępowania, kiedy ta druga osoba teżgo nie szuka, i kiedy nie trzeba wyszukiwać przygłupich tematów, które mają zabić tą ciszę... Na początku mówiliśmy dość poważnie... posłuchałem jej... zwierzyła się... może tylko po części, ale to też coś...
Dzień był udany... tylko kiedy przyszedłem do domu, położyłem się na chwilę do łóżka, kiedy chyba nawet zasnąłem na jakiś czas... kiedy obudziłem się... zacząłem znowu myśleć... o Monice. O tych buziakach, o tym "dziękuję za lody". Aż coś ciśnie serce... Piękny czas, który nie zapowiada nic. Chciałbym jej podziękować za ten dzień... że tak ładnie wyglądała... że... w ogóle podziękowac, za to, że jest... i choć nie jest już "taka" jak wcześniej, to nadal jest, i jest ważna, co bym nie mówił, ciężko będzie wyplenić z serca tą dziewczynę. I mogę teraz żyć tylko z nadzieją, że "coś" się stanie, coś na co nie będę czekać, bo czekanie doprowadza mnie do fizykopsychicznej słabości, coś, co się po prostu stanie a ja to przyjmę, nie zastanawiając się.
Myślałem niedawno o czymś, co zdaje się jest rzeczą fundamentalną, którą wszyscy nam wbijają do głowy od dziecka, co jednocześnie przez innych ludzi jest zaprzeczane. O tzw. "byciu sobą". Każdy nam to mówił, każdy z nas myśli, że jest sobą, że robi tak, jak chce. A co z naszymi "idolami", z naszymi przykładami? Kto nei robi rzeczy takich, jak papież, kto nie chce wyglądać bądź zachowywać się jak kolega, koleżanka...? I właśnie nad tym się zastanwaiałem. Analizowałem siebie pod tym względem. I o dziwo jedno, zresztą z nielicznych, myślenie nad sobą, dopowadziło do pozytywnych skutków. Popatrzyłem na jednego kolesia z klasy... Dzieczyny go po prostu "lubią". Nie ważne o co chodzi. Popatrzyłem przy tym na siebie. Po części chciałem mu jakoś dorównać, stać się po części nim. Potem jednak spostrzegłem się, zresztąnei tylko w tej dziedzinie, że to nie ma szans pwodzenia, bo chcąc dorównać mu, będę starał siępokonać granice, które on przekraczał, które sam stwarzał, a to nie prowadzi do żadnego rozwoju, to nie prowadzi do niczego. Dlatego zdałem sobie sprawę z tego, że jestem po prostu sobą, że moje wybory to moja sprawa, że nie muszę nikogo naśladować, a moje dziwactwa i odstępstwa od normy, zawsze mogę zawrzeć w słowie określającym moją osobowość: oryginalność. Poza tym nigdy nie chciałem być jak "reszta"... I tak zostanie...
Na dowód takiego czegoś są dziś dwie osiemnastki, organizowane przez osoby z klasy. Jak zauważyłem, mało kto zaprosił wszystkie osoby z klasy na swoją 18-tkę. Chyba nie zdażyło siętak. Tak, czy inaczej nie idę na żadną. Dlaczego? Po pierwsze nikt mnie nie zaprosił... i nie róbmy w tym momencie żadnej balangi szkodującej mnie. Rzeczywiście, mogli mnie zaprosić, ale najprawdopodobniej i tak bym odmówił. Dlaczego? Bo takie rozrywki jakoś mnie nie bawią... a jeżeli bawią to tylko do pewnego momentu. Poza tym Monika... Ech... nie ma o czym mówić.
Dzień bardzo dobry. Ocenka 9/10. Samopoczucie o dziwo też dobre.