Jest sprawa:
"Mamy sprawę procesową. Obywatel A, posiadający władzę kwirytarną nad rzeczą pozbywa się jej na rzecz obywatela B, w domyśle poprzez traditio. Ten z definicji zdobywa nad rzeczą posiadanie, ale nie własność, tak więc jest posiadaczem bonitarnym. Obywatel A ukręca spisek: wynajmuje złodzieja, ten kradnie rzecz panu B. Rzecz zostaje skradziona, jednak obywatel B pozywa złodzieja, który wyznaje, że zlecenie wyszło od obywatela A i rzecz znajduje się w jego rękach."
Z tego co mi wiadomo obywatel B musi z definicji użyć skargi publicjańskiej. Tylko ta mu przysługuje jako posiadaczowi bonitarnemu, który stracił posiadanie nad rzeczą. Actio Publiciana jednak każe magistratusowi założyć teoretyczną sytuację, jakoby powód zdobył nad rzeczą także własność, prócz tylko posiadania (obecnie nie posiadanego;) w drodze zasiedzenia.
Ja jestem Maestro A. Nie chciałbym oddawać rzeczy panu B. Czy jest to w ogóle możliwe? Jako obronę chcę wykazać bezpodstawne posiadanie i własność rzeczy pana B, ale skoro zdobył on już własność kwurytarną nad rzeczą, to w jaki sposób miałby jej nie posiadać wcześniej? Bez posiadania nie byłoby własności, ale ta definicja się, wg mnie, zapętla: każdy, kto użyłby skargi publicjańskiej mógłby odebrać innemu obywatelowi rzecz.
Wychodzę więc z założenia, że jednak TRZEBA poddać w wątpliwość prawa pana B do posiadania i własności, wychodząc z pytaniem w jaki sposób wszedł w posiadanie rzeczy. Odpowiedź musi chyba paść, że dzięki traditio, tak wynika ze stanu faktycznego, jaki podał wykładowca. Traditio jest sposobem przekazywania rzeczy w obecności zainteresowanych, w późniejszym czasie także i bez fizycznego kontaktu. Powód nie ma więc żadnych świadków tego zdarzenia, jak np. przy mancypacji, nie ma żadnego fizycznego potwierdzenia nabycia rzeczy.
Rzecz druga - swoją skargę motywuje tylko i wyłącznie (jeśli pierwsza koncepcja się sprawdzi) zeznaniami (chyba nieobecnego na sprawie fizycznie) złodzieja. W tym momencie mam zamiar poddać w wątpliwość prawdomówność świadka, złodzieja, ze względu na tykonywany 'zawód' i poszlakowaną dzięki temu, opinię społeczną.
Jeśli ktoś wie, czy to dobre rozumowanie - może się podzielić opinią. Wdzięczny będę.
Pozdrawiam.
Kilka przemyśleń na temat swojej szanownej osoby:
1) Znowu nic się nie uczę. Ale zauważyłem, że to zmienia się samoczynnie, im bliżej do jakiegoś egzaminu, w tym wypadku - sesji. Podobnie było w tamtym semestrze. Skończyło się nieźle, do przodu. Tyle, że wtedy do zaliczenia była ekonomia, z której ocena była czystym przypadkiem jak w jednorękim bandycie, filozofia, z której egzamin też był czystym śmiechem i wstęp do nauk prawnych, z którego - fakt faktem - trzeba siębyło uczyć i ocena była wymierna do tego, co się napisało. Trzy przedmioty, właściwe małe - z filozofii okazało się, że niby nie trzeba było się za wiele uczyć, bo i pisanie swoich wywodów nie wymaga wspomagania jakąś zaskakującą, akademicką wiedzą. Z ekonomii do tej pory nie wiem praotycznie nic, a cała włożona praca to strata czasu. Wstęp.. tutaj wkułem 200 stron książki i było ok.
Teraz natomiast przedmiotów nie ma trzech, a jakieś sześć. W tym prawo rzymskie, które powoli zaczynam nadgryzać, ale idzie kurewsko opornie, powszechna historia państwa i prawa, z którą będzie też większa przeprawa, nie lubię ogólnie historii, choć ciągłe uczenie się jej wyzwla we mnie chociaż minimalne chęci do dalszego poznawania tejże dziedziny, no i ofkoz osławiona, ostatnia, historia polski i prawa polskiego, czy jakoś to tak się ładnie nazywa... historii Polski niestety kurna nie lubię, motają mi się te wszystkie nazwiska śmieszne i te niby-polskie, egzotycznie brzmiące nazwy miast. Do tego dojdą małe przedmioty, jak socjologia i logika. Z tej ostatniej podobno brać prawnicza ma największe problemy; trzeba będzie zwrócić na to uwagę. Cały wielki pochód zamyka zgrabnie i z przytupem język angielski. Policzmy - jest koniec kwietnia, praktycznie maj. Zostaje cały maj i czerwiec niemalże w całości do wkucia tego. Czasu raczej mało. Trzeba się brać do pracy już teraz na powazniej.
2) Praca... Z tym jest kurna różnie. Częściej niestety mi się nie chce pracować, tzn. robić pieniądze. Muszę przyznać, że należę do ludzi leniwych (to ponoć odzwierciedla mój znak zodiaku). Jednak nie jest to lenistwo samo w sobie. Nie jest to ten typ, że nie chce mi się wstawać z łóżka. Z tym potrafię sobie poradzić. Ale ogólna niechęć do pracy przyprawia mnie o mdłości. W tym pojebanym systemie człowiek, żeby żyć, musi coś robić. Cokolwiek. Jebie się w tym kraju, u nas w mieście, za minimalne 2,5 zł na godzinę. Przecież to jest jakby w mordę dostać. Za 8 godzin roboty dostajesz w przybliżeniu 20 zł. Przeliczyć to na 30 dni w miesiącu to jest całe 600 zł. Myślę sobie o takich kwotach i przeliczam to na dolary, ot taka ponoć uniwersalna waluta. Zaokrąglam. Wychodzi 200 dolarów. Dwieście dolarów na miesiąc. Mieszkając samemu - umiera się, albo szuka dodatkowego środku zarobkowania. 600 złotych, dwieście dolarów, kosztuje zapłacenie za jebane mieszkanie wraz z opłatami. Przez resztę miesiąca zęby w parapet, bo nawet nie masz na jebane mleko i chleb. Samemu w tym państwie się nie przeżywa. Zastanawiałem się, dlaczemu w M jak miłość (nie oglądam, mogą być błędy), ta szczodrze obdarzona dziewczyna, Kasia Cichopek, mieszka z tym swoim filmowym mężem w jednym mieszkaniu? I z jeszcze jedną parką. Film ma odwzorowywać rzeczywostość, a ta przedstawia się tak, że są do tego zmuszeni - sami by zesrali się, a nie pociągnali z opłatami. Dlatego wybierają mniejsze zło (Sapkowski pisał, że nie ma takiego czegoś) i jebią na czteri giwery kasę do skarbowego wora. Jednak nie o serialu chciałem... Więc zarabia się te 200 $ / month... a ile dostaje się zasiłku dla bezrobotnych w USA czy GB? Kurwan nawet nie chcę sobie psuć humoru taką informacją i żyć w dobrobycie niewiedzy myśląc, że zwyczajnie więcej.
Z młodości trzymają się mnie chyba jeszcze takie dziwne myśli, że, jak to w każdym filmie czy opowieści (chyba kurna niesamowitej), człowiek jest przeznaczany do jakichś wielkich celów, zrobi coś wspaniałego. Nawet nie na skalę świata, wystarczy, że zrobi to w swojej małej ojczyźnie. Ale jak tu cokolwiek zrobić, kiedy robisz codziennie po 8-12 godzin, dzień w dzień, a jak już jesteś wyżęty przez ten cały ubiurokratyczniony system, masz ochotę tylko coś zjeść i odpocząć. Nie masz czasu na rodzinę, przyjaciół, dziewczynę. Masz ochotę po prostu iść spać.
Trzeba wypierdalać z tego kraju. Z kilku przyuważeń zrobił mi się jakiś huja warty felieton o niczym.
Tak czy inaczej stwierdzam, że żeby znosić cały ten syf naszego polskiego systemu trzeba mieć kogoś koło siebie. Kogoś, na kim zależy, kogo się kocha i kto kocha. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Jednak ta osoba musi być. Blisko, wyczuwalnie. Dawać siłę, każdego dnia.
Kurwa, a może ja po prostu jestem asystemowy...?
W takie noce czuję, że chciałbym się znaleźć gdzieś daleko, daleko stąd...
Niebo praktycznie czyste, czerń doskonała... upstrzona gdzieniegdzie jasnymi punkcikami...
Ziemia świeci...
Dlatego nie widać nieba...
Paniętam, kiedyś... dawno, byłem małym dzieckiem... a może i tego nie było...?
Wspomnienie jednak jest:
Jezioro, przygasające ognisko, kilka osób, koc...
Wylegiwanie się na plecach, przy braku komarów i ciemnej, głuchej nocy, której wtóruje chrząst palonego drewna doskonale pasuje do niesamowicie rozgwieżdżonego nieba...
Setki, tysiące i miliony świateł... każde inne, wisi niewiadomo dlaczego i po co... a może już nie wisi, tylko udaje?
Droga mleczna...? Tak, wiem skąd ta nazwa... zaiste mleczna...
Zawsze się w nie wpatrywałem... zawsze, gdy była ku temu sposobność... taka darmowa telewizja z jednym programem, który nigdy się nie nudzi... mesmerize...