Właśnie, wystaram się i napiszę conieco...
Moje życie w dzień roboczy wygląda bardzo ciekawie, bo następująco:
- śpię, co łączy się z czasem wczorajszym - nocorankiem - i dzisiejszym, to jest rankodniem;
- wstaję... a to już sprawa niesamowicie ciekawa, gdyż otwiera mi podwoje całego, zajebiście ciekaweo dnia;
- wstałem - mycie się, śniadanie i kurwa gnicie samemu na chacie;
- granie, oglądanie, jedzenie, spanie...
I tak na okrągło... wydarzeniem niepomiernym stało się wczorajsze wyskoczenie do szkoły. Podobno trzeba było tam zasuwać z ksiażeczkami wojskowymi (huj ich wie po co), przy okazji podbiłem sobie legitymację, co by się może przydała na wakacje (są jakieś upusty dla uczniów na przejazdy autobusowe?), a na końcu poszedłem sobie jeszcze pięterko wyżej i zmolestowałem historyka o moją ksiażkę, którą mi chyba ukradł;) Poza tym poględziliśmy o maturze; nagadał mi, że jak sprawdzał prace okazało się, że banda matołów, nikt nie wie o co tam się rozchodzi, przeważnie średniawe wyniki, a z rozszerzonego to już w ogóle horror. No i członek, co się będę przejmowac, w końcu on nie sprawdzał mojej pracy:)
A dzisiaj znowu urozmaicenie - wznawiane są korepetycje u dzieciaka, do którego chodziłem wcześniej. Muszę się z tą kobietą rozliczyć za wcześniejsze lekcje... i tyle... może se jeszcze dziśpójdę do biblioteki, książki oddam...? Normalnie chyba se to w pamiętniku zapiszę, takie cholernie doniosłe wydarzenie... hm.. w sumie już zapisałem. No i nie ma co robić;P
Pozdrawiam nudzących się... tych nie też.
- troszkę nam ten wspólny czas się stopił... ale to nic... zawsze coś z niego nam pozostało...
- sporo teraz będzie się działo... trzeba sporo spraw pozałatwiać...
- mam nadzieję, że mój początkoworoczny plan dojdzie do skutku...
- wspólny weekend to coś, czego naprawdę mi się chce... nie chodzi już nawet o sam sex, który jednak nie będzie niczym skrępowany w tym czasie... miło będzie obudzić się kogo osoby, którą się kocha... miło też będzie zrobić jej śniadanie, czy obiad, wspólnie wyskoczyć do kina, czy amfiteatru... nawet kawa smakowałaby wspólnie...
- nie wiem, jak będzie dokładniej z Niemcami... z jednej strony chcę jechać do siostry, zobaczyć jak jej się żyje; zarobić trochę kasy, bo dla planowanego studenta to jednak coś znaczy... ale za nic w świecie nie chcę opuszczać wspólnych wakacji... wspólne dwa miesiące, jak pustynia pełna ziarenek piasku, która potem zamienia się w niepomierne morze, w którego odmętach szukac tylko wspomnienia takiego czasu...
- stąd też, chyba, po części Jej nieobecność w ten weekend... za dużo mocnych słów z rodzicami...
sporo się będzie działo...
Wiem, miałem tam nie wchodzić...
Ale wchodziłem... dlaczego...? Nie wiem, może z ciekawości, może chciałem zobaczyć to, czego nie chciałaś mi powiedzieć, a co zaczynało mnie coraz mocniej martwić...?
Więc zaglądałem tam regularnie... jeśli i Ty tutaj zajrzysz, będziemy kwita;)
Czytałem i ostatnią notkę... choć nie dopytuję się, dlaczego wczoraj się nie widzieliśmy... mogę się tylko domyślać, że Twoi rodzice wyjeżdżają gdzieś podczas wakacji... i boją się, bo ja jestem wokół Ciebie... po części ich rozumiem nawet... bo i masz rzeczywiście szansę, szkoda byłoby ją zmarnować... jednak jeśli doszłoby do marnowania, odoje byśmy to zrobili... rozmawialiśmy już o tym...
Wiesz, Ptyśku...? Wczoraj poczułem, że z Tobą mógłbym wystąpić przeciw całemu światu... wzniosłe to, tak... patetyczne... przeciw całemu światu nie będę przecież walczyć... bo i po co...? Ale mogę wystąpić przeciw ludziom, których znam. Jeśli powiesz mi tylko, że tego chcesz, że ze mną będziesz... mogę to zrobić... z Tobą moge... bez Ciebie... wolę nie myśleć.
Patrzcie na godzinę... no patrzcie!
Ale od początku...
A do początku nie trzeba wcale tak daleko, bo był on jakieś cztery godziny temu... wtedy to mniej więcej skończyłem rozmawiać z Kochaniem i powiedzieliśmy sobie dobranoc, umawiając się na jutrzejsze, dzieńmatkowe polowanie na kwiatki. Obejrzałem sobie jeszcze mój filmik na TVNie i poszedłem spaćku...
Ale mniej więcej w połowie tego fantastycznego procesu coś poszło no tak... czuję ja przez sen, że coś mnie wpierdala od boku, bezczelnie pod naturalną narkozą. Myślę sobie no co jest do huja?. I chaotycznie się budzę... i co się okazuje...? Ciche bzyczenie, wobec którego jestem chyba specjalnie wyczulony...
I już wiedziałem o co chodzi... komar myślę... no nic, ciepło się robi, a że żyje się na mazurach, wszędzie ta woda - zło konieczne. Zignorowałem skurwysyna, poszedłem spać... bzyczenie, to najbardziej wkurzające, po którym można niemalże dojść do pułapu i prędkości, z jaką zasuwa ten rurkomordy futrzak, oddaliło się. Przycichło, tak samo jak moje czuwanie nad ewentualnym złapaniem go. Dość szczelnie opatuliłem się kołdrą i miałem go głęboko.
Najwyraźniej nie dośćszczelnie, bo po chwili czuję, jak coś wpierdala mi bezczelnie palca u nogi prawej w jakości środkowego. Zabolało jak skurwysyn. No i niestety tego już było za wiele jak na moje poranne nerwy. Wstałem po chwili, kiedy jego psie bzyczenie ustało... zapaliłem lampkę i co? Moim oczom pokazał się pajączek, rzucający niesamowity cień na ścianę... bydlak z włochatymi kopytami nie żył za długo... pierwsza część mojej zemsty na naturze się wypełniła, choć miałem co do tego dwa podejścia. Za pierwszym ten mój osobisty ptasznik wyglądał jakby go tramwaj trącił lusterkiem, za drugim... w sumie nie wyglądał. Pająka już nie przypominał...
Potem przyszła kolej na tego jebanego, błonoskrzydłego wypłosza spod krzaka. Jak predator w Aliens vs Predator zacząłem śledzić moim trójkątem po ścianach. Szukałem go, szukałem... badałem wszystkie te zakamarki, lekko uchylone okno, myśląc, że najadł się i odleciał jak cham i prostak, patrzyłem po firankach, których nie mam, ścianach, na których widać niemal wszystko... nic. Nie ma skurwiela. Zapadł się pod ziemię... już zmartwiony, że na sercach niewiernych nie zostanie odciśnięta sprawiedliwość moją gazetą, kładłem się, kiedy moim oczom ukazał się zakątek miejsca w pokoju, między jednym z głośników powieszonych pod sufitem. Było tam coś, czego wcześniej nie pamiętałem... i rzeczywiście - wisiał tam wielki, tłusty, jebany w skrzydła komar, tak kurwa leniwy, że nawet nie mógł już chyba powłóczyć tymi swoimi błonkami. Gdziekolwiek, choć i to mu by nie pomogło, bo by stąd nie wyleciał (zastanawiałem się jak on się tu znalazł)... tak czy inaczej wisiało to to jak nietoperz, do góry nogami... podszedłem, machnąłem lekko gazetą, żeby mamy nie budzić w środku nocy (?) bójką ze ścianą. Nic, jebany się nawet nie raczył ruszyć. Totalnie zignorował naturalne zagrożenie, jakie zgotował mu los i matka natura... no kurwa olał mnie. Delikatnie mu przypieprzyłem. Bzyczenie. Spieprza! Ale był tak kurwa spasiony, że odleciał góra pół metra i zatrzymał się znowu pod sufitem. Znowu mało celny strzał... i znowu spierdala! Moje polowanie się rozpoczęło... spieprzaj z dupy wysrany wampirze, bo zaraz Król Słońce wyrwie z Twojego serca zasłużoną pomstę i okryje siebie i swój rób chwałą! Trzeciej szansy na spierniczanie mu nie dałem... zwinąłem podwójnie narzędzie jego zagłady i tak mu przypierdoliłem po komarzej dupie, że rozbryznął mi się krwią po ścianie... czerwona krew na żółtej ścianie kontrastowała się tego zdarzenia bardzo ładnie. Żeby nieco oczyścić miejsce zbrodni, przyłożyłem jakiś papier do tego... ma kolor ładnego różu, coś na kształt wschodzącego słońca...
Niech to będzie przestrogą dla innych... litości nie będzie.