Dziwnie... Inaczej...
Pewien przemytnik, który podjął się przewiezienia większej ilości alkoholu, na którym miał całkiem nieźle zarobić - zawalił. Nie miał wystarczająco dużo czasu. Postanowił więc samemu zdziałać co trzeba, zmonotował więc z różnych substancji potrzebne mu chyba trzydzieści butelek likieru. W wyniku wypicia jego mieszanki zginęło 30 osób... kiedy policja rozgryzła całą sprawę i złapała sprawcę, przemytnika i postawiła przed oblicze sprawiedliwości, ten w zamyśleniu stwierdził: To daje do myślenia...
- Święta w pełni, można powiedzieć, że właśnie następuje ich przesilenie
- Ludziska się pozjeżdżali tak, jak powinni... tzn. w zamierzanej ilości...
- Ofkoz nie obeszło się bez łez, no bo jakie by to były święta w tej rodzinie...?
- Nie, nie moich... a przynajmniej nie w tej materii, o której myślę... tamte były bardziej rzewne... moje były wieczorem, w łóżku... święta jednak przytłaczają... co to za święta, które powodoują łzy...? Ale wystarczy pomyśleć o niektórych chwilach spędzonych razem i jakoś się lepiej... żyje...
- Dowiedziałem się też rzeczy, które mi bezpowrotnie zamknęły przed oczami duszy mojej pewną przyszłość, w którą wybiegałem, czerpiąc z niej całkiem niezłe pokłady siły... life... trzeba to załatwić inaczej...
- Do zakończenia świąt wystarczy przeżyć jeszcze jutro... potem wyjeżdża jedna siostra... rodzona niestety zostaje do 15 stycznia...
- Zastanawiam się jak się przygotuję do zerówki z ekonomii w sposób, jaki chciałem...
Kiedy zjeżdża się rodzina, a kiedy jestem sam na wyjeździe, a potem wracam, już na miejscu czuję się, jakby ktoś mi przetrącił moralno - uczuciowy kręgosłup. Niekiedy boli.. i to mocno... Ciężar tego bólu spadł SMSowym krzykiem na Kochanie... czy zrozumiała...? Nie wiem, może...? Choć wątpię, sam tego do końca nie rozumiem...
Ale to jest osoba, przy której nie boję się płakać. Nie zdarza się to częso chyba, ale kiedy dusza się wygina w spazmatycznym cierpieniu, nie boję się, że pojawi się na twarzy jakiś fizyczny tego dowód... To miłe... i bezpieczne. Czuje się to bezpieczeństwo... Takie to kruche, wystarczy tak niewiele, by skrzywdzić, nawet nieświadomie, nie-fizycznie... fizycznie przecież też... o ileż te stworzonka (czyt. kobietki - przyp. autora) są od nas słabsze... A Ta daje mi tak wiele... tak wiele, za tak niewiele...
Dziś natomiast, koło... nie wiem której, rozdzwonił się dzwonek do drzwi... za nimi stał nikt inny, jak moje Kochanie... bardzo miłe zaskoczenie, podytkowane podobno wywiadówką i zabraniem się przez moją Dziewczynkę z rodzicami... Pobyliśmy więc moment u mnie, ku nieobecności innych domowników, którzych jest tu coraz więcej, a potem poszliśmy na miasto...
Połaziliśmy sobie po odieżowych, Kicia wybierała jakieś oobranka... w końcu, po chyba 1,5 h biegania wybraliśmy jedną bluzkę... nawet ładna, nie powiem...
Zaszliśmy po drodze do sklepu, który niedawno otworzyła znajoma... mówiła, że sklep jest mały... nie myślałem, że Tak Mały... obszar może 2 x 2 m... kiedy zaszliśmy z Kiciakiem, wybadałem w jej wzroku coś na kształt strachu... tzn. koleżanki... może sam go wydobyłem gdzieś tam z odchłani jej oczu, ale skądś to znam... jakbym widział nasz niemiecki Tannenhof... zamknie to niestety szybciej, niż otworzyła...
Koniec na teraz...
Właśnie słucham sobie Fort Minor... nawet nie wiem co to jest, i wiedzieć nie chcę... fajnie się słucha i tyle wystarczy...
Byłem sobie dziś na popijawie ze znwjomymi... przyjechałą siostra z niemiec, więc w częściowo niemiecko-spolszczonym składzie wypiliśmy nieco...
Nie ważne kto, nie ważne jak i o co chodziło...
Była z nami pewna dziewczynka... też nieważne kto... była bardzo zamknieta w sobie, można powiedzieć, że ma trudne dzieciństwo... ale kiedy kolejnym razem wychodziliśmy z kuchni, 'wujek Marek' podsadził dziecko, żeby te mogło zgasić światło... chwyciłem dziewczynkę pod boki, podniosłem do góry... nie była taka ciężka, jakimi wydawały mi się w sumie dzieci tego wieku... To jakby skrzywdzone dziecko ucieszyło się, kiedy dokonało tego wielkiego czynu... poczułem się w jakiś sposób... lepszy...? Lepszy, bo mogłm komuś sprawić radośc, ot, takim sobie głupstwem...
Ale chyba byłbym gotów na moje dziecko... uczuciowo tak... psychicznie, tak... jeszcze tylko zostaje dojrzeć socjalnie... dać dziecku byt...
No i niestety skończył się łikend... a szkoda, bo jak zawsze, ten co drugi jest całkiem przyjemny.
Po całotygodniowym chłodzie, wiejącym od mojego Kochania niczym wiatry Arktyki, dowiedziałem się wreszcie o co chodziło... tak, bo jest grudzień;). Ale to jednak nie to było główną przyczyną, z tego co mój mózg mi podpowiada... To jednak nie jest aż takie ważne... a przynajmniej nie umieszczę tego tutaj. Fakt faktem, że było i minęło...
Coś odmiennego: w sobotę, po wspólnej zabawie i odwiedzeniu Leviatanu, kupieniu ulubionego browaru, powróceniu w ostateczności do domku, zagrzaliśmy z Kochaniem miejsce... co prawda Bejbe nie towarzyszyło mi w ciemnomorskiej wyprawie smaku Okocima Palonego, to jednak mając w jednej ręce ten browarek, a w drugiej moje Kochanie... ych, brak słów, żeby to opisać... Nie włączyliśmy nawet radia, nie grała żadna muzyczka... tylko ciemność, my i kula plazmowa rozsiewająca elektryczne błyski... polubiłem tą naszą wspólną ciszę, przerywaną czasem niesamowicie trywialnymi tematami, na któe wywodzimy się, jakby od tego świat miał zależeć... Bardzo miło...
Niedawno rozmawiałem z Kochaniem na temat wspólnego mieszkania... Na studiach już ofkoz. Całkiem wierzę, że to może nastąpić... wierzę w Kochanie, które powinno zdać pomyślnie egzaminy na AM. Dom także powinien udostępnić się do oczekiwanego przeze mnie stanu... więc i ja też postaram się dać z siebie wszystko i przenieść się na studyja dzienne...
Być może sny się spełniają...