Bez tytułu
Kiedy stawałem do walki byłem nagi i bezbronny... chyba wtedy nie wiedziałem nawet, czy walczę, czy uciekam... to nie miało znaczenia. Wszystko i tak zmierzało do tego samego.
Ocknąwszy się, zdawszy sobie sprawę z tego, co może się zdarzyć, co może mnie spotkać uzbroiłem się... Zanurzyłem pięści w misie, wypełnionej potężną bronią... nazwano ją wiara. Powiadam wam, potężna to broń, potęga jest jednak dla tych, którzy potrafią ją udźwignąć. Nie potrafiłem...? Potrafiłem, i to bardzo dobrze... ale broń okazała się za mała, za słaba na otaczający mnie świat.
Problemy, które się pojawiły szybko dostosowały się do mnie, tak jak wirus, który się szybko mutuje. Moje poobijane pięści zaczęły niemalże skamleć o coś innego, coś, czy mogłyby odeprzeć ataki... Siła leży w mądrości. Mądrość jednak sama w sobie jest tylko znakiem do siły, samodzielnie jej nie stanowi. To, co poznałem, było słabe, to, co poznali ludzie, było mierne. Musiałem utopić dłonie w sferze, której nie było, i istniała zarazem, której nikt nie poznał, o której każdej wiedział, której każdy pragnął, bał się, dążył i stronił od której. I w ten sposób poznałem smak miłości. Potęgi strasznie... pięknej i niebezpiecznej zarazem. Ale broń okazała się skuteczna, przeciw wszystkiemu innemu. Nie poznałem niczego skuteczniejszego... jednak miłość się wypacza, staje się niema, sucha i boląca, jeśli nie jest zmieniana na inne formy. Istniejąc w jednej strefie umiera, kurczy się, topnieje... Wreszcie ten odradzający się, słoneczno-ognisty feniks zamienia się w demoniczny kształt, pragnący smutku, złości, żałości... karmiąc się tym sprawia, że w jego głebi pojawia się znowu świetlisty ptak, ale nigdy nie osiąga już swojej wspaniałej krasy... I jakby kontrując, demoniczny kształt bardziej wzrasta w siłę, kiedy feniks pojawia się na te kilka chwil... potem trzeba dostarczyć więcej smutku, więcej żalu... więcej bólu... Zauważyłem mojego demona... i zauważyłem ptaka... Chciałem go uratować... nurzyłem dłonie we wszystkim, co było mi dane; miłość, wiara, nadzieja, mądrość... wszystko, czego mogłem dostąpić stało się moim sprzymierzeńcem... Walczyłem, walczyłem... do bitwy dołączyła się postać w bieli, dołączyła się przyjaciółka. Przyjaciel walczący słowem... słowo silniejsze od miecza... jej słowo biło mocno, biło skutecznie, ale to ja musiałem zabić bestię. Poszedłem więc do przodu... straszliwe słowa nadal poskramiały potwora... jedno trafiło mnie... następne, kolejne... "co się dzieje?", kolejne, następne, ciągle i ciągle... zaczęła się ze mnie sączyć krew, strugi, ciepła posoka lała się wszędzie, bolała upadając na ziemię... patrzę na swoje zbrukane juchą ciało.. nie.. nie mam... w okolicy serca czerwono-czarna dziura... i nic nie pompuje we mnie uczucia... Potwór pożerający serce... odchodząca postać w bieli...
Leżę na zimnej posadzce... już nie pamiętam od jakiego czasu... próbuję się podnieść... i za każdym razem tryska ze mnie krew... i więcej... i więcej... "skąd to się bierze?"... już dawno poczułem jej metaliczny smak w ustach... a nadal się sączy ze mnie... już dawno obrosłem w karmazynową skorupę... Podchodzą do mnie ludzie... nie znam ich... oni mnie znają... po krwawych rytach, które tworzę w bólach... podchodzą "wrogowie"... "o, też mają taki problem...". Ale mają w sobie inną siłę...
Rozmawiałem dziś z takim "wrogiem". Bardzo miło mi się rozmawiało. Podobno rozgryzła moją "tajemnicę"... zobaczymy...
Zbliża się biwak... padła z ust jednej dziewczyny informacja, że będzie spać ze mną w namiocie, ze mną, jednym kumplem i... ofkoz Moniką...
Kiedyś chciałem... noc, jedną noc... nie "taką" noc... po prostu noc... chcę móc popatrzeć jak zasypia... jak nie musi się bać "co powie"... niech nic nie mówi... popatrzeć... pogłaskać po włosach... móc dotknąć... dać jej poczuć to, co czułem... jedna cząstka spaliłaby ją, rozżarzyła, zaznałaby smaku uczucia... podobno był ktoś... jest ktoś...? Niebawem się dowiem. Poznałaby, że nie czuła takiego gorąca... nazywam się Milijon. Bom cierpiał za miliony. I żaden z miliona nie cierpiał jakem ja cierpiał i żaden z miliona nie kochał, jakem ja kochał. Doszedłem dalej, na najwyzsze szczyty, za najdalsze rzeki, wzniosłem się w chmury, w białe, puchowe obłoki, osiadłem na nich, rozmawiałem z fantastycznymi ptakami o krainach niedosiężnych, ich mowa była niezwykła, jednak dla mnie zrozumiała... i potrafiłem się znaleźć z nią, sam na sam, w środku nocy... pod gołym niebem, pod gołym stworzycielem... i potrafiłem dla niej poruszyć posady świata, myślą zmienić świat, duchem tworzyć świat... z fantastyczną mocą płynącą z niej. Gra świateł...