Bez tytułu
Ot co udało mi sięwczoraj skrobnąć, jako wstęp do kolejnej już książki... Mam nadzieję, że z tą będzie lepiej i uda się ją dokończyć...
" Listopadowa noc zawsze wyróżnia się czymś szczególnym. A w znacznym stopniu Święto Zmarłych. Kiedy noc otula swoim mrocznym blaskiem okolicę, kiedy w domach pojawiają się światła, a w serach ludzi zaczyna gościć dziwne uczucie zadumy i jednoczesnego podekscytowania, wypływającego zresztą nie wiadomo skąd, zaczyna się w pełni uświadamiać sobie, że taki czas jest niezwykły. I choć powtarza się w równym, rocznym odstępie, to za każdym razem jest inaczej, za każdym razem jesteśmy starsi, bardziej rojrzali, widzimy świat inaczej...
Postanowiliśmy tej nocy iść na cmentarz. Wraz z kilkoma osobami umówiliśmy się około jedenastej w centrum miasta, nie tak wielkiego. Z centrum na obrzeża jest kilkanaście minut drogi piechotą.
Było coraz chłodniej, mróz coraz bardziej zaciskał swoje silne pięści na naszych twarzach i dłoniach. Obłoczki wydobywające się z ust coraz bardziej gęstniały i odznaczały się pośród miejskiego oświetlenia, zalewającego ulice i nas. Żółto-pomarańczowe, stożkowe refleksy padały na nasze postury, z niecierpliwością wyczekujące znajomych, jak zawsze się spóźniających.
Dochodziła godzina dwunasta, kiedy wszyscy przybyli na umówione miejsce. Każda osoba była w jakiś sposób mi znana, jedni lepiej, inni gorzej, wszyscy jednak pochodzili z tej samej klasy. Całe przedsięwzięcie miało na celu lepsze poznanie nas wszystkich, gdyż, jak trafnie zauważyliśmy, jako klasa jesteśmy bardzo podzieleni i przydałyby się jakieś wspólne wypady. Nikt się nie opierał takim planom, z drugiej strony nikogo nie zmuszaliśmy do ich realizacji. Choć medal zawsze ma dwie strony - osoba, która by odmówiła pójścia, bez dobrej wymówki, automatycznie w jakiś sposób traci w oczachj reszty, staje się nieco wyalienowana.
Jeśli chodzi o mnie, nigdy się takimi rzeczmi nie przejmowałem, jednak są ludzie, którym zależy na opinii innych. Moje podejście do życia pozwalało mi ominąć ten aspekt życia, mianowicie spotkania towarzyskie, i nie przejmować się, zarówno skutkami takiego posunięcia, jak również tym, "co powiedzą inni".
Zależało zapewne na tym jednej, bardzo szczególnej osóbce, która akurat była w naszej grupie. Mowa o Monice, jednej z najbardziej wesołych osob, jakie spotkałem w życiu. Zawsze uśmiechnięta, śliczna, nieco dziecięca buzia, z piwnymi, równie zabawnymi oczkami zawsze potrafiła sprawić, że się uśmiechałem. Lubiłem patrzeć na tą dziewczynę; była po prostu ładna... miała wszystko to, czego mógłbym wymagać od dziewczyny - była śliczna, mądra, inteligentna, miła, często spogladała na problemy innych... Ciekawiło mnie to w niej, potrafiła spojrzeć na życie w obiektywny sposób i miałą niesamowitą umiejętność powiedzenia "nie", w bardzo uprzejmy, asertywny sposób. Jej kremowa, krótka kurtka świetnie podkreślała tą kobiecą sylwetkę, a dżinsowe spodnie, nieco przemoczone od śniegu, dodawały jej tego dnia jakiejś niewypowiedzianej słodkości.
W naszym towarzystwie była róznież jedna parka, o dziwo pochodząca z klasy. Jak "popularnie" wiadomo związki takie są dość trudne. Choć z drugiej strony mogą się takie wydawać, często pozostaje w człowieku jakiś strach przed tym, jak odbierają nas inni, znajomi z klasy. Sam zresztą przez coś takiego przechodziłem. Ta para to Beata i Łukasz. Dziewczyna wcześniej chodziła z moim bardzo dobrym kumplem, Mateuszem, ale z dość dziwnych przyczyn ich związek rozpadł się. Zawsze mi się wydawało, a może było tak naprawdę, że same ruchy tej dziewczyny potrafią uwieźć faceta i rzucić jej na kolana. Pamiętam nawet taki czas, pod koniec pierwszej klasy liceum, kiedy Beata próbowała chyba mnie poderwać, jednak nie zauważałem wtedy tego, być może nie chciałem zauważać. A że nie mam w zwyczaju rozbijać związków, teraz jest z Łukaszem.
Ten natomiast zawsze wydawał mi się inny niż reszta. Nie chciałbym w jego określeniu używać jakichś mocnych słów, ale chłopak przez większość naszej znajomości wydawał mi się dość oryginalny. Być może, że jego dziecinne wypowiedzi skłaniały mnie do postrzegania go jako niedojrzałego, może trochę naiwnego. Jednak poza tym jest z niego dobry kumpel, i choć chodziłem z nim jeszcze do przedszkola, to nie utrzymywałem zbyt wielu kontaktów. Aczkolwiek sprawy, któe z nim podejmowałem, bądź przysługi o które prosiłem, zawsze wypełniał w sposób dla siebie najefektywniejszy. I za to go w jakiś sposób ceniłem.
Nastepnym chłopakiem był Marcin, jeden z tych wesołków, choć nie głupich. Szczególna dość osobistość, bardzo inteligentny z zacięciem do ścisłych przedmiotów i mechaniki, w ogólnym tego słowa znaczeniu. Zawsze znajdywał z Łukaszem wspólny temat na płaszczyźnie motoryzacji. Niekiedy jego żarty mogły złościć co poniektóre osoby, jednak nie dało się go lubić. Słyszałem od niektórych opinie, że jest chamem... o sobie też takie rzeczy słyszałem. Więc pozostaje mu to wybaczyć. Osobiście nigdy do niego nic nie miałem.
Ostatnią osobą, która z nami wtedy wyruszyła, była Renata. Dziewczyna o tyle dla mnie szczególna, że kiedyś coś mnie z nią łączyło. Coś wymykającego się zamkniętej hermetycznie formie koleżeństwa i przyjaźni, a wybiegające w sferę związku dwóch ludzi, młodych ludzi. Pamiętam, jak swojego czasu zawzięcie chodzilismy na spacery, rozmawialiśmy, czekając na rozwój naszego "związku". Chyba czekaliśmy za długo, nie robiąc nic, gdyż po niespełna kilku miesiącach nie bylismy już parą. Dziwne jednak, że Beata i mój dobry kumpel przestali ze sobą chodzić tego samego dnia. Rzecz jest o tyle bardziej niezwykła, że Renata i Beata to bardzo dobre koleżanki, a według mnie ta druga miała większy wpływ na moją byłą. To w prostej linii skłania mnie do myślenia, że nasze podwójne chodzenie nie rozpadło się bez przyczyny. Aczkolwiek nie miałem o to pretensji, gdyż w pewnym momencie to całe pseudochodzenie przestało być ekscytujące, a zaczęło irytować i nudzić za razem.
Początek naszej wycieczki obwieścił zegar "na ratuszu", czyli niedawna inwestycja gminy, znajdująca się na szczycie magistratu. Dość długie, żelazno-czarne wskazówki zlały się w jedną, dłuższą, skierowaną dokładnie w stronę czarnego nieba, a przygrywały im dźwięczne, rozchodzące się na pół miasta pojedyncze uderzenia dzwonów. Co prawda mielismy o tej porze być na miejscu, to jest na cmentarzu, jednak przeciągające się czekanie sprawiło delikatne opóźnienie.
- To jak, wyruszamy? - zapytałem, nie chcąc czekać na ludzi, którzy przyjdą, albo i nie, zależnie od ich widzimisię. Nastała chwilka ciszy, po której ktoś zakrzyknął, żebyśmy wyruszali. I tak własnie się stało.
Zaczęliśmy iść wesołą gromadką, naśmiewając się w duszy z ponurej nocy, której w centrum nie było widać w żadnym wypadku. Zalewające nas kolorowe światła doskonale odstraszały mityczny strach i powagę nocy. Przechodziliśmy początkowo przez skate park, gdzie pod pomnikiem, usytuowanym w jego środku, siedzieli jacyś ludzie, przeważnie zaraz odchodzący w sobie tylko znane strony, nie wytrzymując przejmującego zimna, potęgowanego siedzeniem na zimnej, kamiennej podstawie wzniosłego pomnika.
Im dalej od centrum, tym nasze otoczenie zaczęło się zmieniać. Pojawiały się już tylko pojedyncze szyldy sklepów, zapraszających klientelę w rózny sposób, czy to urządzając przeceny, czy to pakując produkty w podwójne pudełka z napisem "50% Gratis!". Nie uszliśmy dobrych trzystu metrów, kiedy nasza droga zaczęła przebiegać wokół koćioła Najświętszej Maryi Panny. W zimie obiekt ten nie wygląda zbyt przyjaźnie wraz z otaczającym go gruntem. Choć wiernych zawsze wita dość dużych rozmiarów, szyldopodobny, przyklejany na szerokiej metalowej blasze obraz z nabożnym textem, to mnie w nocy zawsze to miejsce odstraszało. Być może, że z religią zawsze byłem na bakier, nie dlatego, że jej nie lubiłem, ale jej doktryny i zasady wydawały się dla mnie nieco bajkowe. A może dlatego, że przechodziliśmy koło kościoła w tak nieodpowiedniej porze dnia, gdzie noc nie oszczędzała swoich barw na zniekształcenie konturów monumentalnego niemalże budynku, gdzie ogołocone z jakiegokolwiek przejawu życia drzewa machały pokracznie i demonicznie swoimi nagimi gałęziami, gdzie podwyższony teren dodawał temu miejscu jakiegoś jeszcze gorszego wyrazu, przywodzącego na myśl nawiedzone kaplice z horrorów, a wylewające się, nieco mdłe, światło zza kolorowych witrażowych okien dopełniało niesamowitego wrażenia. To wszystko sprawiało, że nie chciałem po prostu patrzeć na to wszystko i czym prędzej chciałem się zatopić w swoje myśli, albo beznamiętne rozmowy znajomych.
Droga jednak nie oszczędzała mi możliwości widoku na to miejsce, a to dlatego, iż trasa na cmentarz zawsze przebiega dokoła kościoła. Oczywiście można wybrać inną drogę, nadkładając przy okazji kilku kilometrów, wolałem więc przecierpieć nieprzyjemne wrażenie tego miejsca i nic nie mówić.
Od tyłu budynek kościoła wyglądał jeszcze bardziej niesamowicie. Nie było tam niemalże żadnego oświetlenia. Ciemność zalewała wszystko, a skrawki światła dobiegające z ulicznych latarni, rozmieszczonych co jakąś odległość, rzucały tylko prawie niezauważalne refleksy na zacienione obszary, potęgując tylko fantastyczne wyobrażenia rzeczy, które mogły się znajdować za kościołem. Przez czarne, żeliwne pręty płotu, wpływające w równomiernym odstępie w betonowe filary, widać było niemalże wszystko... wszystko, co chciała zobaczyć bujna wyobraźnia.
Spojrzałem więc w drugą stronę, kiedy szedłem z tyłu grupy. Idąc półkolistym chodnikiem, odrgodzonym z jednej strony barierką od ulicy, a z drugiej metalową, wysoką na ponad metr, zielonkawo pomalowaną poręczą, z której farba schodziła tak samo szybko, jak my ze spadzistego terenu przy kościele, mogłem zobaczyć część panoramy miasta. Właściwie nie była to część miasta, a tereny przylegające niejako do niego, czyli działki, altanki działkowe i tego typu rzeczy. Często na tych terenach odbywały się młodzieżowe ogniska, czy imprezy. Teraz jednak nie widać było żadnego płomiennego światła, obwieszczającego wszem i wobec dobrej zabawy. Zamiast tego ludzkie oko dostrzegało połacie czerni, z których wyłaniały się pojedyncze oznaki cywilizacyjnej aktywności, czyli jasne, białawe światełka, pozostawione tutaj Bóg wie komu. W oddali natomiast widoczne były oświetlenia jednorodzinnych domów, znajdującej się na podlasiu i w drodze na cmentarz. Idący tą drogą przechodzień zawsze miał bardzo miłe efekty wizualne, podobało mi się z tej strony moje miasto.
Szliśmy nadal chodnikiem wyłożonym polbrukiem, który w pewnym czasie pojawił się w naszym mieście jak grzyby po deszczu. Wszędzie go było pełno, szczególnie właśnie w drodze na cmentarz i na podlasiu. Zawsze to jakaś zmiana w porównaniu do popękanych i nierównych, szarych płyt chodnikowych, pamiętających chyba jeszcze czasy Gierka. Ta droga była natomiast wyśmienicie oświetlona, aż człowiek zastanawiał się dlaczego - czy ze względu na to, że jest to droga na cmentarz, czy może z powodu znajdującej się za cmentarzem, polsko-rosyjskiego przejścia granicznego, zapraszającej czterdziestoprocentową rzeszę bezrobotnych do drobnego przemytu i zasilania podaży taniego alkoholu i papierosów. Tak, czy inaczej ta droga w wieczór zawszze była tak jasna, jakby chciała udawać dzień. I udawało się jej to na przekór wszystkiemu.
Nasze rozmowy zaczęły się powoli kończyć. Choć przeważnie były to jakieś żarty, w których nigdy nie gustowałem, to nie lubiłem, jak w większej grupie panowała cisza. Wystarczało, że ja zawsze byłem cicho i nieangażowałem się w zbędne pogawędki.
Właśnie w tym cichym czasie podszedł do mnie Marcin z Łukaszem. Wyciągnęli z plecaka tego drugiego gumowe maski przedstawiające swego rodzaju szkarady, które po bliższych oględzinach napawały bardziej smiechem, niż strachem. Aczkolwiek na pierwszy rzut oka zielonkawa "cera" potworów, dorobione niemalże perfekcyjnie jasne, rzadkie włosy i powykręcane miny mogłyby przyprawić o atak serca, w dodatku na cmentarzu, grubo po dwunastej w nocy i w Święto Zmarłych.
- Ale będą jaja - powiedział Marcin z uśmiechem na twarzy.
- No... - odpowiedziałem mu z jeszcze bardziej szyderczym wyrazem twarzy...
Dziewczyny szły z przodu, nie wiedząc nic o naszych planach. Nie chcielismy się z nimi dzielić takimi nowościami, gdzyż wiedzieliśmy jaka będzie na to reakcja. Oczywiście posypałyby się stwierdzenia, żę to głupie, niedojrzałem że nie można się tak zachowywać na cmentarzu i inne tego typu moralizatorskie stwierdzenia. Nie mówię, że któreś z nich było nieprawdziwe, jednak trzeba było się trochę pośmiać.
Polbrukowa droga ciągnęła się niemalże w nieskończoność. Oświetlana aż do znudzenia pomarańczowawym światłem dobiegającym z latarń rozstawionych w również do znudzenia regularnych odstepach sprawiała wrażenie strasznie monotonnej. Jak zawsze w takich wypadkach, większa grupa ludzi dzieliła się na mniejsze. Łukasz szedł ze swoją dziewczyną, inni zmieniali się w rozmowach, ja szedłem z tylu, przysłuchując się nieco bezsensownym konwersacjom, nie prowadzącym do niczego. Od czasu do czasu dodałem coś od siebie, sygnalizując, że jeszcze żyję i idę z nimi, czasami odpowiadałem na zadane pytania, mówiąc wcześniej "co?", wyrywany z zamyślenia.
Idąc spotykaliśmy po drodze jakichś ludzi, przeważnie Monika mówiła do nich rytualne "cześć", z rzadka rozmawiając chwilę. Dziewczyna bowiem znała chyba pół miasta, zapewne wynikało to z jej szczególnego nastawienia do ludzi i niesamowitego charakteru, który przyciągał do niej osoby jak światło świecy ćmy. Dość często mijały nas samochody, wyraźnie przekraczjące dozwoloną prędkość w terenie zabudowanym, jadącym to w stronę granicy, to w stronę miasta. Nikogo to nie dziwiło, w tym mieście to było tak samo normalne, jak wyjście do sklepu po chleb czy mleko.
Przeszliśmy na lewą stronę chodnika. Tutaj latarni było jakby mniej, zapewne z powodu dość wąskiego terenu. Prócz przebytej drogi, gdzie się nie spojrzało, otaczała człowieka ciemność. Na lewo znajdowały się ogrodzone pordzewiałymi siatkami i bramami tereny tartaku, gdzie dostrzec było można poukładane starannie kremowego koloru deski. Na dalszym planie znajdowały się budynki należące do tartaku, które pamiętam jedynie z wycieczki w czasach przedszkolnych, a które teraz zapewne zmieniły się kilka razy. Z drugiej strony nigdy mnie one szczególnie nie interesowały, oglądałem je tylko w drodze na cmentarz, które to podróże również nieczęsto się odbywały. Prawa strona naszej grogi prezentowała się iście makabrycznie. Gdzie okiem sięgnąć było ciemno, prawdziwie ciemno, tylko w oddali majaczyły oświetlenia miasta, które tutaj wyraźnie już się skończyło. Czerń tych terenów zlewała się z listopadowym niebem. Wprawne oko mogło dostrzec ze sporym trudem pościskane mrozem trawy i szeroki pas lasu, biegnący pod samą granicę i biegnącą u jego boku piaskowo-kamienną ścieżynę, która pozwalała w szybszy sposób dostać się nad jezioro, a prawdę mówiąc do domu jednej z dziewcząt.
Dochodząc do cmentarza nasze głosy ucichły totalnie. Zaczęła się magia nocy Święta Zmarłych. Dość wysokie ogrodzenie cmentarza z kamiennych bloków dokładnie oddzielało tereny wiecznego spoczynku naszych krewnych od cywilizacyjnego zgiełku i tworzyły mistyczną granicę, o której wiedział każdy, a nikt o niej nie wspominał. Cmentarz jest położony na równie charakterystycznym wzniesieniu jak leżący w mieście kościół; przypomina to dość wysoką groblę, na której nie widać co się dzieje. Niesamowitego, nieco strasznego uroku temu miejsca dodawały obdarte przez chłód drzewa i krzewy, gęsto porastające okołocmentarne tereny. Te również stwarzały wrażenie przy każdym podmuchu zimnego wiatru, jakby żyłu i chciały dosięgnąć, złapać przechodnia i wciągnąć go do tajemniczego świata śmierci i umarłych, z którego nie ma powrotu. Chyba dlatego postanowilismy tu przyjść... Dla tego niesamowitego wrażenia. Oczywiście nasze oczy pszykuła jeszcze jedna, najbardziej istotona rzecz tego całego spektaklu. Łuna... miedziano-złota łuna wznosząca się ponad cmentarzem... jakby na jego terenie panował gigantyczny pożar. Oczywiście taki niesamowity efekt dawały setki zapalonych, ku czci i pamięci zmarłych, zniczy. Kochałem ten widok. Zawsze napawał mnie jakimś trudnym do opisania wrażeniem, jakby się czuło w powietrzy kontakt ze światem zmarłych, jakby gdyby można było z nimi porozmawiać, wypowiadając zwykłe słowa, jakimi posługują się śmiertelni.
Zaczęliśmy wchodzić po kamiennych stopniach prowadzących na cmentarz. Ostatnie spojrzenie w tył na zostającą za nami na jakiś czas cywilizacją. I widok przed sobą - pierwszych, witających nas w ognistych łunach nagrobków, wyrastających w niesamowitej krasie i przepychu. "