Bez tytułu
- raz mi się udało zasnąć... normalnie, w normalny, stary sposób, raz w nocy dobrze spałem...
- w dzień jestem zmęczony... dwie kawy nie stanowią przeszkody, żeby przespać się, albo spróbować odpocząć raczej, w ciągu dnia.
- i sen rzeczywiście spada na mnie... spadł, dziś. Po raz pierwszy od długiego już czasu... nawet mi się coś śniło... może nie nawet, ale niestety.
- Monika. Znowu Monika... kiedy kurwa ma być dobrze, jest źle... kiedy do czegoś zaczyna dochodzić między mną a Emilką, znowu coś... siedziałem gdzieś... chyba w szkole... śniło mi się, że było jakoś tak jasno... jakby nie ta jebana, wiosenna szaruga, jakby nie było ołowianych chmur, któe mają zaraz zgnieść, spadając z nieba, jakby nie było wiatru chłoszczącego po twarzy, jakby nie było kałuż moczących całe stopy, jakby nie było rozbabranych na ulicach żółto-pomarańczowych liści, zmieszanych z brudną deszczówką... to było chyba lato... siedziałem na korytarzu w szkole. Jakiś smutny, zawieszony... wokoło jacyś ludzie... nie interesujący się niczym i nikim... i wreszcie zauważam białe spodnie... te same... i te same buty... niebieska koszula w kratkę... I niewiadomo dlaczego uśmiech na jej twarzy... miły, serdeczny i pełny chęci pomocy... światło dokoła głowy, rozbite o blond włosy prawie jak aureola.... jakby jakiś majak, jak coś ulotnego, chwilowego.. przyszło i znikło... zostawiło tylko jakiś dziwny posmak goryczy w ustach; może kontuzja okolic klatki piersiowej się delikatnie odnowiła, podczas pisania tej notki... coś zabolało parę razy w środku... promieniujac bólem w górę, gdzieś w okolice gardła, prawie wyciskając łzy...
- ona... znaczy Monika... ciągle smutna... aż dziś się delikatnie tego przestraszyłem... wspomniałem tamtą dziewczynę.. porównałem do tej... jakbym widział siebie... siebie przed tym wszyskim, wiebie sprzed dwóch lat... i potem, tego, kiedy już jej powiedziałem wszystko...
- świat idzie do przodu i mało co z przeszłości ma teraz w nim swoje znaczenie... mało które ideały znajdują się na tych samch półkach... niektóre są ściągane przez nas, niektóre przez okolicznośc... jeszcze inne zaszły już kurzem w takim stopniu, że pomijamy je w ostatecznym rozrachunku, jakby nie zauważamy... a może nie powinniśmy zwracać na nie uwagi...? Bo po co? Doroślejemy, wchodzimy w inne życie, rządzące się swoimi własnymi prawami, do których chyba trzeba się tylko przystosować, których nie ma sensu zmieniać. Skostniały dekalog wydający się nie do przezwyciężenia...
- z jednej strony jest Emilka... ciepło, miło... z drugiej strony jedno słowo i spróbowałbym się wypalić po raz ostatni, po raz ostatni zdobyć tą najwyższą z gór, po raz ostatni zawalczyć, nawet do końca. Boję się, że kiedyś będę żałować tego, że nie spróbowałem... kiedyś się bałem, że nie spróbuję... spróbowałem i zakończyło się to... no, tak, jak się skończyło. A teraz wypaczony przez Monikę, gotowy na każde jej 'ała!', chyba nie potrafię sobie złożyć tego wszystkiego do kupy... Marta...? To nie miłość... to może zauroczenie, może jakieś dziwne uczucie, nie umywające się do tamtego... Emilka..? Wiem, że nic do niej nie czuję, jest po prostu miło razem; raczej fizyczność; nie mówię, że coś z tego nie może wyjść... to zwyczajne porównanie... zastanawiam się, dlaczego to wszystko wyszło tak, jak wyszło... raczej dlaczego nie wyszło...