Bez tytułu
Zdążyłem już dziś zostać dobrym wnuczkiem... Byłem u babci, przyniosłem jej drewna.. jakoś chłodno się zaczyna robić... nie daje sobie rady... robię to już regularnie od jakiegoś czasu... dwóch lat...
Wracałem z ziemniakami z piwnicy... zostałem dobrym synem;) Szedłem jak zawsze, tą tamą drogą.. i nie tak daleko... W pewnym momencie rzuciły mi się w oczy... drzewa... nagie... jedno, to wielkie przed moim domem... nagie... czarne konary wystające z ziemi... jakby spalone, martwe... jednak w tej makabrycznej wizji było coś dobrego... drzewa się kołysały... powoli... prawie że namiętnie... w ruch wiatru... jego szept nakazywał kolejnym gałązkom się wyginać, te spełniały wymagania... to takie... naturalne, takie czysto naturalne... Drzewa nie udają... są normalne.. takie, jacy powinni być ludzie...
Po ostrym obniżeniu stopy stosunków z Emilką znowu dziś nastąpiła poprawa... przyszła do mnie.. oglądaliśmy Hałiego Poteła II. Zaslonięte żaluzje... dość ciemno... wreszcie ona powiedziała żebym 'wreszcie zamknął mordę'... udałem, że się obraziłem... to w sumie norma, że sypiemy ostatnio do siebie takimi textami... po jakimś czasie próby rozweselania mnie, przyciągnąłem ją do siebie, kiedy siedziała... przytuliłem do siebie... nie stawiała się, choć mówiła, że będzie czekać na tamtego... już wiem, że nie będzie... znowu muszę budować to wszystko co wtedy było między nami... ale nie jest to niewykonalne. Przytuliłem ją do siebie, siebie do niej... Jakby wyprzedzając bliską przyszłość - poczułem się tak bardzo bezpiecznie wtedy przy niej... tak dziecinnie bezpiecznie... nie czułem się tak przy nikim jeszcze... chyba powoli zaczynam, dzięki niej, doceniać wartość drugiego człowieka... i dwojga ludzi jako jedności.
Niedługo potem telefon... ojciec... Porozmawiałem z nim... po raz pierwszy odkąd tak naprawdę pamiętam... po raz pierwszy od niego usłyszałem te kłamstwa... był wulgarny... w stosunku do mnie... obraził mnie kilka razy... mówił jak do kolegi, nie syna... kłamstwa, klamstwa, klamstwa... nic poza tym... powiedział coś w stylu, że przyjedzie może niedługo do mojego miasta... nawet nie zrobiło to na mnie wrażenia... boję się, ze go pobiję... albo zabiję... gdzieś czytałem, że złość, nienawiść do własnego ojca nie jest czymś niezwykłym, że wielu synów ma takie poczucie... ale ja się po prostu boję... że go skrzywdzę.
Emilka się zbierała, kiedy skończyłem rozmawiać i przyszedłem do pokoju... byłem jeszcze bardziej smutny niż wtedy, gdy udawałem... boli mnie to... ojciec mnie najzwyczajniej boli. Kiedy się ubierała patrzyła na mnie... nie zauważylem tego, gdzieś odleciałem, pogrążyłem się w myślach... ocknąłem się po chwili... stała obok, trzymając w obu rękach szalik, który zatoczył na jej kurtce już dwie pętelki i patrzyła na mnie... wymusiłem na twarzy jakiś uśmiech, który przypominał coś w stylu faceta, któremu pocisk urwał nogę i mówi, że wszystko jest ok, że wyjdzie z tego... miałem taką straszną ochotę się do niej przytulić... i co..? Powiedzieć jej o tym wszystkim...? Nie chciałem, żeby wychodziła... nie powiedziałem jej tego.. spodziewałem się jej odpowiedzi... i nie chciałem jej słyszeć... poza tym jak syty zrozumie głodnego...?
I wcale mi nie jest lepiej, kiedy to napisałem.
Boję się, że go zabiję...