Niedziela upłynęła spokojnie. Odprowadziłem koło 14 Ptysia na autobus do szkoły... i w ten sposób pierwszy test przed nami. Pięciodniowy. O dziwo jestem względem tego nastawiony całkiem pozytywnie. Nie wiem dlaczego, ale nie przeraża mnie to wszystko... i choć wiem, że jutro, kiedy wstanę, a będzie to koło ósmej, będę tęsknić, to nie przeraża mnie to... być może jestem przyzwyczajony? Wiem natomiast, że kiedy wstanę we wtorek, o barbarzyńsko-nieprzyzwoitej porze - siódmej, wkurwiony na cały świat [nienawidzę wstawać rano], będzie mi zwyczajnie źle. Ale wydaj mi też się, że znajdując Ją, znalazłem też jakiś niezwykły sposób... patrzę na to z tej strony, że wcześniej, chodząc do szkoły, żyjąc, egzystując, nie miałem Jej.. ciągle te same mordy, od których było się pośrednio uzależnionym... imprezy, i tak nędznych jakości, zawsze w tym samym gronie... nie było osoby, z którą można by było porozmawiać szczerze, no, może nieliczne... Ale i te chętniej mówiły, niż słuchały. Z drugiej strony nie powierzam ludziom swoich tajemnic i myśli ot tak [doświadczenia]. W sobotę, czego nie ująłem, spotkaliśmy z Ptysiem kilka osób z mojej klasy... najpierw jeden znajomy... dość specyficzna postać, do której nie mam jednolitego stosunku... zawołał mnie; odwróciłem się, zauważyłem jego niemalże drwiąco-groteskowy śmiech. Coś w stylu - he-he, widzę Cię, to już nie tajemnica... jaka tajemnica? Nie wiem. Potem, kiedy wracaliśmy ze spaceru, spotkaliśmy Basię [przyjaciółka]... zauważyłem ją już z oddali. Charakterystyczna błękitna kurtka i blond włosy rzuciły mi się natychmiast. Poza zwykłym cześć i jej chyba małym zdziwieniem, dopowiedzeniu, że chyba Grześ mnie szukał, każdy poszedł w swoją stronę. Wcześniej spotkaliśmy jeszcze Krzyśka... zwyczajne cześć, bez żadnych przystanków... Wydaje mi się, że teraz większość osób w klasie będzie już powiadomiona o tym z kim to chodzę... ech, z jednej strony lubię te ploteczki... to obgadywanie.. to wszystko, czym ludzie myślą, że skrzywdzą, te słowa, w któe wierzą, a które nam najzwyczjaniej latają koło czterech liter... coś niesamowitego... Mówiłem wcześniej o imprezach... że były w złym stylu... że mi sięna nich nie podobało... kilka notek wstecz mówiłem też o imprezie, z której wróciłem nieźle pogryziony, wkurwiony i w ogóle... Jakoś mi się to dziwnie skolidowało... zauważyłem, że będąc z Ptysiem, możemy się nieźle bawić, nie to, że bez żadnego alko, ale ogólnie na innym poziomie. Fakt, że przecież nie będę z nią rozpijać wina [doświadczenia kumpla, który to ma >poważny związek<], ale z Nią mam zabawę, której potrzebowałem wcześniej... Będąc na imprezach ze znajomymi, czułem jakoś, że nie chce mi się z nimi bawić, że nie odpowiada mi sama forma, jakaś wg mnie na swój sposób sztywna, melancholijna, na swój sposób spreparowana, do której nikt nie może się przyznać, że jest beznadziejna. W końcu alko, muzyka.. udawane przyjacielstwa, rozmowy na quasi-poważne tematy... A wszystko okraszone skwareczkami sztuczności, hipokrytyzmu i cynizmu. Łeh, łeh, łeh... nawet nie potrafią zrozumieć moich prostych słów, że nie należę do tej grupy. Oczywiście moi >przyjaciele< wypaczyli to na swój sposób, z jednej strony się zbijając i widząc moje jednorazowe odejście z tej grupki, z drugiej nie zauważając tego, o co mi chodziło. Powiedziałem im, że do matury nie piję. Ogólnie, nie tylko z nimi. Choć w ich towarzystwie nie mam zamiaru spozywać napojów wyskokowych. Teraz przynajmniej mam dla kogo nie pić. I warto... Oczywiście >przyjaciele< wyśmiali ten projekt. Ja natomiast, używając swojej konsekwencji [całkiem nieźle zdeterminowanej], mam zamiar ostro przebudować plan swoich zajęć. Więcej nauki przerzucam na dni robocze, odciążając tym samym weekend. Chcę go spędzić z Nią. We dwoje, zwyczajnie, ciesząc się sobą... to rzeczywiście, będzie nieco męczące, ale tylko wypatrywać teraz świąt. Jakichkolwiek. Poza tym motywujęto wszystko tym, że muszę przygotować się jako tako do maturki...
Powiedziałem jej to, idąc powoli wśród miejsc niedostepnych na ogół dla cywilizacji... na tyle niedostępnych, że ledwo co wydeptana jest tam ścieżka... trzeba było się nieco postarać, aby tam dojść, ale warto było... Mówiąc to Jej, wspominałem dość późne wstanie z łóżka... około 10... to nieczęste w moim przypadku. Często niedosypiam. Nienawidzę tego... ale nie na tyle, żeby zmusić organizm do snu wcześniej niż około 1 w nocy. Potem wspomniałem zrobioną kawę w żółtym, dość małym kubku tchibo z emblematem parującego ziarenka zrobionego z kawowych ziaren. Wypiłem nieco tego napoju... smak soboty przyćmił nawet ten błogostan kawowy. Potem, jako dobry człowiek, zrobiłem śniadanie dla rodzinki... jajecznicę wg przepisu swojego - wrzucasz wszystko co nie wyszło i mieszasz z jajkami dopóki się nie zetną. Wypas wyszedł... a co tam, jakby tego było mało - pozmywałem po śniadaniu - rzecz bardzo nieczęsta, powiedziałbym - unikalna. Potem moment posiedziałem przy kompie, zaspokoiłem internetowy głód... umówiłem się z Ptysiem na spacer... Szliśmy nadal... rozmawialiśmy luźno, bez problemów... szliśmy i szliśmy.. dochodziliśmy do coraz to bardziej pięknych momentów naszego miasta w zimie... oczywiście oddalonych od całego cywilizacyjnego zgiełku. Wszystkie drzewa pokryte skorupami śniegu.. na ich gałęziach białe, mroźne, grube żyły, ciągnące się od samych koniuszków najmniejszych gałązek, aż po mocarne ciało. Niekiedy potęga natury wyrażała się w jaśniejących śnieżno-słonecznych rękawicach, zawieszonych na rękach drzew, niczym pred walką bokserską wielu zawodników... wszędobylska biel, zalewająca oczy... przebijającas się przez nią czerń, odzew podpierzynowego życia. I cisza... idąc przez jakiś czas w ciszy, zatrzymałej Ją... trzymając ręke nie mówiłem ani słowa. Ona też... w takim momencie nie można nic mówić... trzeba nawet umiejętnie oddychać, by nie spłoszyć ciszy. Oboje, wiedząc to, byliśmy cicho... i słuchaliśmy. Czegoś, czego nei słychać, co jest tak naturalne, a jednak takie dziwne, aż kalające cywilizacyjne uszy... trzeba umieć się do tego przyzwyczaić. I słuchać. Spędzilismy po powrocie nieco czasu u Niej. Akurat nikogo nie było.. ale to nie trwało wiecznie... przyszli jej rodzice i minął mój komfort psychiczny, że nikogo nie ma w domu, poza nami... Po jakimś czasie wybyliśmy do mnie... bez większych sprzeciwów jej rodziców... jej ojciec nawet do mnie zagadał... w bardziej przyjacielski sposób... Będąc u niej swego czasu, siedząc na łóżeczku, słuchając muzyki i zajmując się... sobą:), zacząłem w pewnym momencie się śmiać. Jadłem wtedy cukierka i pomyślałem, co by zrobił Ptysiek, keślibym w nią plunął tym cukierkiem. Śmiałem się zwyczajnie jak dzieciak, nie mogłem przestać. Kiedy Jej to powiedziałem, też wybuchła śmiechem... powiedziałem, żę to był taki spontan, że niekiedy mnie nachodzi i żeby się nie obraziła, jeśli kiedyś jeden z takich pomysłów wprowadzę w życie. Kiedy właśnie dziś się całowaliśmy, Ona przyniosła takie zmyślne domowe urządzonko, zakładane na nadgarstek do mierzenia ciśnienia i pulsu. Byłem pierwszy... po chwili mierzenia pulsu pokazał się wynik: 84. Przy Niej, kiedy robiłem wszystko, żeby Jej wynik zawyżyć pokazało się... 104:) Swego czasu, będąc u mnie, powiedziała mi, że kiedyś jeden chłopak całował ją >technicznie poprawnie<... wyszedł z tego nieźle beczkowy gag.. wyjaśniła mi, że wg mniej on pocałowałby tak każdą dziewczynie.. ogólnie nieźle, ale bez jakiegokolwiek uczucia. Dodała, że nie odczuła, że moje były kiedykolwiek takie.. tzn. poprawne technicznie:) Odpowiedziałem Jej, że jeśli uzna, że któryś był poprawny technicznie, niech mi powie - rozstaniemy się. Dziś natomiast... działo się na moich włościach normalnie pięknie... rozmawiając z nią kiedyś, doszliśmy do wniosku, że to wszystko między nami postępuje bardzo szybko.. i rzzeczywiście.. dziś natomiast zaprzeczyliśmy temu nieco... Jak to zawsze, przytulając się, całując, w prostych słowach - oglądając film - Ona rzuciła jakoś, że mnie zmolestuje... podjudziłem Ją nieco... i za moment siedziała na mnie... zaczęła całować mnie po całym ciele, od pasa w górę... myślałem, ze tam nie zdzierżę... i choć ona jest świeżutka w tym wszystkim (ja także), bawiłem się znakomicie... zwyczajnie myślałem, że zwariuję... mam na odatek łaskotki w okolicach brzucha i żeber... Ona o tym wie... i wykorzystuje, Ptysiek jeden no! Ruszyło mnie to dość mocno... Choć to było odpowiedzią na moje wcześniejsze pieszczoty. Jednak nie lubię pozostawać dłużny... tak też było i w tej sprawie... postanowiłem się odwdzięczyć. Położyłem ją na plecach... delikatnie podciągnąłem bluzkę. Po chwili ją zciągnąłem, zauważając, że nie pasuje mi do repertuaru pocałunków. Niestety z przedwczorajszej rozmowy na temat nie dotykania pewnych części ciała i nie-rozpinaniu stanika, wyszło, że teraz Ona leżała w czarnym staniczku, a ja zalewałem ją pocałunkami... ech... ten wzmagający w pewnych momentach oddech, nad którym nie mogła zapanować... miodek. Jednak jak postanowiliśmy, do niczego więcej nie doszło. I dobrze... milutkie jest takie poznawanie siebie... powolne, bez pośpiechu... Jak zawsze skupiłem się na wydarzeniach, a nie na ich sensie... ech.. ale dziś na to nie mam już czasu i siły... jest cały tydzień, w którym będę to wspominać, więc i okazja do napisania notki się znajdzie... Pozdrawiam.