I znowu...
Umarłem. Ponownie. Umarłem, by powstać. Idąc, kolejny raz. Do szkoły, bez ducha, "szkieletów ludy"... Szedłem pusty. Chciałem taki być, chciałem mieć w sobie pustkę po Niej. Jakoś sięnie układa, chyba nie potrafię tego popchnąć. Dlatego właśnie chciałem sprawić, bym umarł, dla Niej i dla siebie. I umarłem. Jednak ona mnie wzbudziła z pustki, z próżni. "Powstałem z nicości, obrałem drogę ku wolności", może raczej ku radości...
Hista, siedzę na jednym z najlepszych miejsc. Koniec klasy, mogę się praktycznie położyć i obserwować Ją. Patrzyłem, tak, prawie bezczelnie. Tylko jedna osoba nas dzieliła, mnie dzieliła. Koleżanka. Przestrzeliłem ją wzrokiem. Dotarłem jak nieumarły do Niej. Jak anioł wskrzeszający ciało i umysł, tak jej wzrok spadł na mnie, te piwne, smiejące się oczy spojrzały na mnie. Nie krótko, nie moment. Nie chwilę. Patrzyłem na nią, bacznie, głęboko, w wesołe światełka tańczące w jej oczkach. Kąciki jej ust unosiły się powoli. Konsekwentnie. Nie przestawały. Jak lekarstwo podawane osobie, która chce umrzeć, ale głęboko w sobie boi się śmierci. Dostałem od niej zastrzyk prosto w umeczone serce, katowane codziennie przeze mnie myślami, uczuciami, troskami. Ten moment mnie wskrzesił, od nowa zaistniał kryształ życia w mej piersi. Znikło wszystko, tylko to spojrzenie się liczyło. "Daj mi tą noc, tą jedną noc, a potem niech wali się świat!". Niech to spojrzenie trwa, niech się zabijają, mordują, gonią za "tym" czymś, za pieniądzem, my zostaniemy tutaj, zostaniemy wpatrując się w siebie, w spokój, w zrozumienie. W miłość. Przybliż się do mnie, pozwól ująć w dłoń Twoją rączkę, niech poczuję jej ciepło, a potem niech umrę, niech mnie pochłonie to, na co wystawiani byli ludzie. Nie liczy się potem, jest to, co jest teraz. Nie patrz tam, w przyszłość, bo tam lezy niewiadomy uskok życia. Patrzysz? Widzisz tylko pierwszy zakręt, dalej obraz się zamazuje. Po co tam patrzeć, ciesz się tym, co jest. Jeżeli przyjda, obronię Cię. Obiecuję. Schowam Cię przed całym światem, ochronię Twoją niewinność przed złem tego padołu, wzlecimy razem w miejsce, gdzie są tylko wybrani.
Na drodze staje rzecz przyziemna - kolezanka. Pochyla siędo przodu, wbijając we mnie dzidę. Krwawię, ale żyję.
Po lekcjach mieliśmy się spotkać. Nieważne po co, nawet nie byłem tak bardzo zaciekawiony co sięwydaży, grunt, że nie spotkaliśmy się "we dwoje", ale miało to wyglądać nieco bardziej tłocznie. Jednak czas na rozmowę był. Moje kochanie ma problemy. Cudze. Jak puszka pandemony, do której pakowane są wszystkie nieszczęścia. Poniósłbym za nią ten ciężar, który ją gniecie z własnego wyboru. Czas, krótki. Za mało, aby "porozmawiać". Jednak wystarczająco, aby wydobyć z jej zachowania to, co mnie gnębi. Może była za bardzo zaabsorbowana innymi sprawami, problemami innych. Ale coś się zmieniło, to, czego się najbardziej bałem. tracę swoje szczęście, tracę ją, na rzecz... na niczyją rzecz, niczyją korzyść. Ale widzę "kim" dla Niej jestem. Kolegą. Jestem dla niej kolegą po to, aby zrobić sobie po raz kolejny jakąś nadzieję, aby zmartwychwstać. I po krótkim czasie zabić się samemu. Koło życia się zatacza. Znowu widzę roześmiane oczka, bląd włoski i żyję. Powstaję, by zginąć. Jak umarły liść, wzbudzany przez lekki zefirek życia.
Niech zginę. Nie ponownie, ale po raz pierwszy. Gdybym mógł umrzeć, teraz. Już, nic nie ma, pustka, wieczna, może bym Ją tam kiedyś spotkał. Niech po raz kolejny zabije mnie Ona, ale naprawdę. Niech mnie zabije, nieh osunę się na jej ramiona, osunę się na ziemię, poczuję zapach świeżej trawy na wzgórzu, niech wzbije sięwiatr w niebiosa, niech poniesie moją dusze, która ostatni raz patrzyła w Jej roześmiane oczka. Niech śmieją się dla mnie po raz ostatni. Niech to będzie ostatni widok, jakiego doświadczę...