Wszystko w życiu ma jedną cechę. Wszystko, na co tylko patrzysz, o czym myślisz, co kiedykolwiek powstanie, zawsze ma tą samą cechę, jakby przeznaczoną ścieżkę, którą chcąc, bądź nie, kroczy. WSZYSTKO w życiu zatacza okrąg. Wszystko sięrodzi, rozwija się, dojrzewa do pełni sił, przesila się w pewnym momencie, by następnie zacząć powoli schylaćsię ku upadkowi, upadkowi, który jest nieunikniony. Wreszcie krąg zamyka się, mistyczna energia przesila się, zmienia w inną formę.
I tak się dzieje ze mną. Złapię takiego doła, że się ziemia zatrzęsie. Patrzę na moje Kochanie. Patrzę, uczucie nadal jest, nadal się żarzy, jest w sercu, wypala znamię każdego dnia, każdej nocy utula do snu. Przypominając sobie Jej Twarz jest mi dobrze. Ale widzę, że to dąży ku upadkowi. Po prostu rozpada się. Wielki, żelazny kolos, niczym Rodyjski, na glinianych nogach mojej nadziei zaczyna się chwiać. Zaczyna się machać, otulany wiatrem niepewności, strachu.
Czuje, jak wypełnia mnie nieprzyjemne uczucie. Strach? Przed czym? Że nie będzie tego, czego nie ma? Że skończy się to, co teraz we mnie jest? Kiedyś rozmawiałem z Nią. Mówiła, że kiedyś miała taką sytuację, jak teraz... Jak teraz, może nie ma żadnego teraz, tylko ja sam się karmię ułudą tego uczucia? Tak czy inaczej powiedziała, że miała kolegę, który po jakimś czasie się w niej "zakochał". I że po jakimś czasie mu przeszło. Nei jestem taki, jak on, nie jestem taki, jak jakikolwiek iny facet. TO uczucie mnie wyszczególnia, jestem do niego przeznaczony. Może na cierpienie? Może mam cierpieć? Może sam się na to skazuję...? Jakaś część mnie chce cierpieć, choć większa chciałaby w pełni Kochać Ją, chciałaby cieszyć się Nią, przebywać w Jej towarzystwie, pomagać, kiedy tego by potrzebowała, poświęcić się, jeśli tego by chciała. Jednak coś stoi na przeszkodzie.
Jednak jeżli miłość, to chemia, to można spowodować, by ktokolwiek pokochał kogokolwiek. Teoretycznei to możliwe. Dlaczego więc nie próbuję Jej w sobie rozkochać? Może nie chcę.. nie chcę takiego stanu rzeczy. Może jestem romantykiem, wierzącym w pierwsze wejrzenie? Chciałbym, aby nie trzeba było tyle zabiegać, aby to było ot tak, ale to nei jest możliwe. Może właśnie dlatego chcę cierpieć?
"Przeszło mu..." - dobre sobie... To, co zrobiło moje uczucie do Niej pozostaia już teraz trwały ślad we mnie. Jak Ona mogła powiedzieć takie coś, jakby chciała coś zasugerować, jakby chciała powiedzieć, że "nie przejmuj się tym, co jest w Tobie, to przejdzie kiedyś". Nie przejdzie. Wiem, widzę to.
Kazdy dzień bez spojrzenia na nią wydaje się taki pusty. Jednak to, co ostatnio obserwuję, rozsadza mnie od środka. Wiem, że Ona wie. Przynajmniej część. Przynajmniej po części jest uświadomiona. Jednak ostatnio jakbym przestał istnieć. Dla niej, czyli dla świata. Tak naprawdę nikogo nie kocham, poza nią. Nie czuję zbytniego przywiązania do nikogo na tym padole. Prócz niej. Urywając się od tego źródła życia, urywam się od posad świata, wzlatuję tam, gdzie nikt nie był i wrócił, może raczej spadam.
Czas jednak, bym sprawdził, ile warte jest to wszystko, o czym myślałem. Czas, bym wyznał jej głębię tego, co czuję. Jeśli zawarłbym to w głębi siebie, stałoby się to moim rakiem, trawiącym po kolei wszystkie części tego jestestwa. Umrzeć z miłości... Umrzeć ZA miłość...