• Grupa PINO
  • Prv.pl
  • Patrz.pl
  • Jpg.pl
  • Blogi.pl
  • Slajdzik.pl
  • Tujest.pl
  • Moblo.pl
  • Jak.pl
  • Logowanie
  • Rejestracja

chaos-angel

Kalendarz

pn wt sr cz pt so nd
31 01 02 03 04 05 06
07 08 09 10 11 12 13
14 15 16 17 18 19 20
21 22 23 24 25 26 27
28 01 02 03 04 05 06

Strony

  • Strona główna
  • Księga gości

Archiwum

  • Styczeń 2014
  • Grudzień 2011
  • Sierpień 2011
  • Listopad 2008
  • Grudzień 2007
  • Listopad 2007
  • Październik 2007
  • Lipiec 2007
  • Czerwiec 2007
  • Kwiecień 2007
  • Styczeń 2007
  • Sierpień 2006
  • Lipiec 2006
  • Czerwiec 2006
  • Maj 2006
  • Kwiecień 2006
  • Marzec 2006
  • Luty 2006
  • Styczeń 2006
  • Grudzień 2005
  • Listopad 2005
  • Październik 2005
  • Wrzesień 2005
  • Czerwiec 2005
  • Maj 2005
  • Kwiecień 2005
  • Marzec 2005
  • Luty 2005
  • Styczeń 2005
  • Grudzień 2004
  • Listopad 2004
  • Październik 2004
  • Wrzesień 2004
  • Sierpień 2004
  • Lipiec 2004
  • Czerwiec 2004
  • Maj 2004
  • Kwiecień 2004
  • Marzec 2004
  • Luty 2004
  • Styczeń 2004
  • Grudzień 2003
  • Listopad 2003
  • Październik 2003
  • Wrzesień 2003

Najnowsze wpisy, strona 43


< 1 2 ... 42 43 44 45 46 ... 85 86 >

Zlodzieje czasu, vol. II

Większy moment wytchnienia między histą, a prawdopodobnym angolem, który pewnie ruszę w niedługim czasie przed jutrzejszym sprawdzianem...
Notka pisana w jakims dziwnym stanie wyostrzonych zmysłów... nie wiem, czy to kawa... czy samoistne wyrwanie ze snu... ale czuję, jakbym był niesamowicie zaostrzony w niefizycznych krawędziach mojego >ja<...
Z tego, co się ciekawego wydarzyło, mozna by przytoczyć dwie rzeczy; obie związane ze szkołą. Pierwsza to sprawdzian z fizy... o dziwo poszedł całkiem nieźle... uczyłem się do niego wczoraj mało solidnie, jednak wiedziałem co nieco z lekcji. Zadania też były w miarę do zrobienia, więc opuściłem tylko jedno - tak, musicie wiedzieć, że jestem raczej antytalenciem, jeśli chodzi o przedmiot ścisły, toteż daję się wykazać w tej dziedzinie innym. Druga sprawa wydarzyła się, kiedy szedłem spokojnie po korytarzu ze znajomym z klasy... idziemy, idziemy... a tu nagle zagadnął do nas, ni stąd ni zowąd, historyk nasz osobisty. Zapytał kumpla, czy nie ma już jego żadnych książek... Dobra ściema nie jest zła... po momencie przeszedł do mnie. Podobno szukał mnie już wczoraj, ale jakoś o tym zapomniałem... zagadnął mnie, że ma nowy aparat cyfrowy (łał:P), ale nie wiedzieć dlaczego, nie może wykorzystać w pełni oprogramowania, które było do niego załączone. Wychodząc z założenia, że niby znam się na informatyce i kompach, wysnuł mniemanie, że będę w stanie mu pomóc. Więc powiedział, że jeśli będę mieć wolny czas, żebym wpadł do niego i pomógł mu w tym. Normalnie jaja chyba sobie ze mnie robią... ale przecież odmówić nie wypada:)
Zwróciłem dziś w szkole uwagę na koleżankę... Beatę... imprezowałem z nią ostatnio... z nią też. Popatrzyłem jak dziś quasi-dumnie siedziała na matmie. Sama w ławce wyglądała śmiesznie z tą swoją dumą... kiedy pomyślałem o ostatnich rzeczach, które widziałem, skontrastowało mi się to tak silnie, że mało brakowało, a wybuchłbym śmiechem. To jednak minęło, a zamiast tego wzięło mnie jakieś zniesmaczenie...
Rozmawiałem z nią swego czasu na temat jej i mojego dobrego kumpla. Spotykali się jakiś czas temu ze sobą. Jednak chyba źle zrozumieli swoje przeciwne w treści sygnały... Wyszło na to, że powiedziała o kumplu, ze to >ciota<. Wnioskowałem dlaczego.. po jakimś czasie dowiedziałem się, że chodziło jej o tempo rozwoju ich znajomości... Rozmawiałem też z kumplem o tym... on mówił, że to koleżanka, spotkali się parę razy, porozmawiali. I dla niego było to chyba to, czego chciał... Ona jednak, określając go w ten sposób, zwyczajnie jeszcze niżej stoczyła się w moich oczach. Z jednej strony wygląda na tak dumną, że prawie niedostępną, narzucającą swoją wolę [nienawidzę, kiedy mówi mi co mam robić], z drugiej strony wymaga chyba od faceta, żeby na pierwszym czy drugim spotkaniu zdarł z niej bluzkę, dźinsy podarł w strzęp, jednym silnym tuchem pozbawił bielizny, wszedł jak historyczny, rosyjski walec, przerżnął brutalnie i zostawił. Chyba sama nie wie czego chce... ale bardzo dobrze wychodzi jej chamstwo w wydaniu, którego się dopuszcza, a którego nie widzi... zaiste bardzo interesujące. To, że ostatnio zaczęła się do mnie przypieprzać, to normalne akurat. Ale kiedy rozmawiając ze mną o Justynie, spytała, czy ja już naprawdę nie mam gustu - przegięła. Zwyczajnie i do końca.
Kiedy Justyna była z moim kumplem, wcześniej, poszła pewnego razu na imprezę. Do innego chłopaczka z klasy, było tam sporo ludzi klasowych... kumpel myślał zapewne, że będzie się dobrze bawić... i chyba bawił. Ona natomiast wyszła na balkon... w kręgu nieznajomych ludzi zwyczajnie odseparowała się od wszystkich, jednocześnie od osoby, z którą przyszła. Ja zapewne bym wyszedł zwyczajnie, nie mówiąc nic nikomu. Wracając do tematu... z tej imprezy chyba wszyscy wnioskują, jaka Ona jest naprawdę... Niedawno rozmawiałem z jedną dziewczyną... dobrą znajomą, nie przyjaciółką [to miano ma jedna osoba]. Rozmowa była na terenie szkolnym -> czytaj przerwa śródlekcyjna. Gadaliśmy o feriach... zeszło po chwili na to, że z kimś jestem... i ponownie po tym, jak powiedziałem, że z Justyną, ona prawie że krzyknęła ze zdziwienia. Ale, że nasze relacje są na o wiele głębszym, niż normalnie, poziomie, pytała nadal: dlaczego? Charakter...? Tak - odpowiedziałem... wreszcie, choć przypadkowo, ktoś załapał, ktoś kurwa wreszcie odkrył tą tajemnicę stworzenia.
Teraz na temat przyjaźni... jedna przyjaciółka, własnie ta - jedna, mimowoli, bądź i nie, zaprosiła mnie na Alexandra. Ma go podobno na dysku, a że spodobał jej się konik Alexandra, powiedziała, że jeśli mam ochotę, to żebym przyszedł do niej i oglądniemy to razem... ona ma świra na punkcie koni i powiedziała, że może to oglądać bez końca dla samego konia Alexandra. Nie chciałem pytać o szczegóły projekcji filmu... była końcówka lekcji, nie czas ni miejsce do tego typu ustaleń. Jednak osobiście nie chcę na razie nic robić, dopóki w mieście jest Justyna. Chciałbym z Nią spędzić ten czas... Poza tym jakoś dziwnie mi będzie spędzać czas z inną dziewczyną, wiedząc, że Ona jest w innym mieście. Oczywiście pojmuję też, że to nie będzie randka, ale gdzieś głęboko we mnie jest obawa, że coś tu nie pasuje... W ferie zaprosiła mnie na narty... sam na sam... teraz ten film... boję się, że to może być coś więcej, niż tylko koleżeńsko-przyjacielskie spotkanie. A nie chciałbym jej skrzywadzić.
Poza tym za dobrze mi jest z Nią. Początek tego wszystkiego już chyba minął... ale nadal czuję, że tej osoby szukałem przez bardzo długi okres życia... przy Niej nie muszę udawać, nie muszę wygłupiać się na siłę, bo inni tego oczekują, nie muszę robić totalnie nic... wystarczy, że jestem przy Niej, a Ona przy mnie... wypełniamy się wzajemnie, rozumiemy, ufamy... Kiedyś Justyna powiedziała mi, że kiedy była z moim kumplem, nocowała jednej nocy u kogoś innego. To był podobno bardzo dobry kolega. Tak, czy inaczej, powiedziała mi, że doszło między nimi do czegoś więcej. Zaufała mi. Potem, kiedy oni nie byli już razem, a my jeszcze nie byliśmy ze sobą, podczas chlania u kumpla, z którym była, powiedziałem mu o tym. Choć nie powinienem. Kiedy zaczynałem z Nią się spotykać, w pewnym momencie mnie to zabolało. I bolało coraz mocniej. Aż wreszcie powiedziałem Jej... choć nie wiedziałem totalnie do czego to może prowadzić. Nie była zła... powiedziała, ze to nawet i dobrze, że się dowiedział... zrozumiała chyba mnie. Cieszyłem się, że Jej to powiedziałem i że tak zareagowała.
Nie wiem jak, ale budujemy między sobą coś, wydaje mi się, bardzo trwałego. Jednak przeraża mnie spotykanie się jedynie w weekendy... No i jakieś święta... z jednej strony mam maturę niedługo i chciałbym się do niej przygotować jak najlepiej... z drugiej strony chciałbym być z nią jak najwięcej... czas przy niej zwyczajnie gdzieś przecieka mi niezauważenie przez palce... Choć jesteśmy razem od około dwóch tygodni, nawet niecałych, nie wiem, jak żyłem, kiedy Jej nie było... i choć nie używamy najmocniejszych słów względem siebie, oboje wiemy, że jesteśmy przy sobie, że możemy na siebie liczyć... miło jest tak wziąć kogoś za rękę i iść przez życie z podniesioną głową.
01 lutego 2005   Komentarze (3)

Zlodzieje czasu

Jakiś czas temu, bodajże wczoraj, rozmawiałem, jak często się zdarza, z Misią na gg. Nagle padło pytanie z Jej strony:
- Marku, myślałeś o smierci...? - Tak - odpowiedziałem nie kłamiąc.
Dalsza część dość delikatnej rozmowy potoczyła się gładko. Wypytałem dlaczego ten temat poruszyła. Odpowiedź zapewne ugięłaby mi nogi... nie stało się tak, gdyż siedziałem. Powiedziała mi, że Ona też o tym myślała. Jako osoba nie wierząca w boga, chciała iść do kościoła.. pożegnać się z tym wszystkim... miała wrócić, napisać kilka listów i najzwyczajniej w świecie...
Nie rozumiałem nieco Jej powodów. Zastanowiłem się: nie miała problemów w domu, nie jest z jakiejś patologicznej rodziny, ma oboje rodziców, którzy Ją raczej kochają. Ma niezłego brata. W szkole również nie ma problemów, jest jedną z lepszych uczennic. Również Jej życie osobiste nie było naznaczone tak wielkimi znamionami, ażeby mogła posuwać się do takich kroków.
Zapytałem, czy to, co się rodzi między nami, nie jest warte żyć, czy możliwość tworzenia czegoś podobnego przez nią i innych, potencjalnych facetów w Jej przyszłym zyciu nie jest warte życia. Odpowiedziała, że spokanie(nia) ze mną odwiodły Ją od tego zamiaru. Zamiar nie zawsze oczywiście się przekłada na czyny; do tego trzeba nie lada odwagi. Ale wspomniała, że byłaby na to gotowa - rodzina i przyjaciele nie zatrzymywali jej mentalnie.
To nie był jeden z tanich chwytów a`la >jak ze mną nie będziesz to się potnę<. Tu szło o coś więcej. Osoba jest zbyt inteligentna, dumna, żeby posuwać się do takich kroków. Tak czy inaczej poczułem w tamtym momencie, że komuś na mnie naprawdę zależy. Poczułem się przywłaszczony, jednak z dobrej strony.
Patrząc na to inaczej, wolę nie myśleć co by mogło się stać, gdyby w jakiś sposób nie doszło do naszego spotkania. Przecież to, że ją do siebie zaprosiłem, zakrawało na zwyczajny spontan. Po prostu powiedziałem, żeby wpadła. Byłem ciekaw jaką jest osobą w realu. Dwa tygodnie potem nie byłoby kogo zapraszać.
Powiedziałem jej, że dość to miasto miało już śmierci młodych ludzi; że nie chcę Jej stracić, nie teraz i nie w taki głupi sposób. Wiedziała... i dobrze.
Oboje wymieniliśmy się spostrzeżeniami, słowami, zdarzeniami, które nas do siebie zbliżyły. Mentalnie, psychicznie, czując jakąś przynależność, zależność. Bardzo dobry i miły stan.
Oglądaliśmy dziś u Niej Romeo i Julia, ten okrzyczany musical. Całkiem niezły (pokazowe sceny walki mieczykami)... Ale nie to tytułowo skradło nam czas. Potem przyszła do mnie. Oglądaliśmy Adasia i jego mistrzowskie loty. Potem zwyczajnie zajęliśmy się sobą. W pewnym momencie powiedziała, że musi iść. Było po 18, mniej więcej 18:30. Nie chciałem jej puścić. Po kilkuminutowym droczeniu się, powiedziała, że zostanie do 19, i ani chwili dłużej:) Pocałowałem Ją... tak... nawet miło. Tzn zawsze miło, ale tu było miło miło. I ktoś skradł pół godziny. Bo następną rzeczą był dźwięk ustawionego przez Nią na 19 budzika. Hym... zastanawiające... uprowadzony przez UFO na pół odziny...? Milusie uprowadzenie... których i Wam na koniec notki życzę.
29 stycznia 2005   Komentarze (3)

Nie wazne... tworz swoj swiat z osoba, ktora...

Wiele się dziś wydarzyło.. jestem po %%, więc proszę o wyrozumiałość przy błedach literkowych w pisaniu noty. Zdarza się:) Do rzeczy..
Dzień zapowiadal się pod względem stresującego dość motywu spotkaania na warsztatach poetyckich. Dlaczego stresujące? Ano dlatego, że w życiu nei wiedziałem, że coś takiego jest, no, może słyszałem takie wyrażenei w życiu, ale nigdy nie myślałem, ze będę w tym uczestniczył. Miałem iść z Justyną. Z początku, kiedy o tym mówiła, nie wiedziałem o co chodzi; potem zapytała, czy nie chciałbym może iść z nią. Właściwie te zajęcia warsztatowte miałem głęboko.. no, może nie aż TAK głeboko. Ale poszedłem tam ze względu na Nią. Chyba dobrze się bawiła... przynajmniej tak mówiła. Choć stwierdziła, że zawsze była łasa na takie poetyckie rzeczy, mnie prowadzący, Wojciech Kass, zdenerwował już ja samym początku, wywnętrzniając się na temat 'mentalnych pustaków'. Nie ważne, o co chodziło, dużo by pisać. Potem poruszył całkiem trafne i ważne aspekty ludzkiego życia. Po warsztach poszliśmy na spacer. Myślałem, że mi łeb odpadnie - brak czapki i szalika w tych częściach Mazur daje się we znaki teraz. Nie chciałem jej psuć zabawy, szliśmy dalej.
Po spacerku myślałem, że dam radę ją zaprosić do siebe, na trzecią ratę filmu >Fanatyk<. W dziwny sposób oralne sprawy (tylko mi tu kurwa bez krańcowości) przeszkadzały nam się skupić. Tak wyszło... Jednak stanęła mi okoniem i nie dała się zaprosić... zaciągnąć... przyciągnąć... cokolwiek - nie przyszła. Ja też nie:)
Więc zeszło nam na rozmowie na gg. O dziwo, kiedy się mieszka o ulicę od siebie (nie, że trzebna przejść długość 500metrowej ulicy, ale wystarczy ją przekroczyć jak na zebrze), to zaspokaja w jakiś sposób potrzebę przynależenia. Zawsze jest mozliwość przejścia przez tą cienką, mazutową granicę i pobycie blisko siebie.
Potem zostałem zaproszony na impresskę. Nie tyle zaproszony, co miałem do wyboru snowboard, albo wódkę.. nie chciało mi się drałować na górę 3 km w jedną stronę, tyle samo w drugą + razy pod górę po zjechano-wywalonym razie. Poszedłem do kumpla z wódką z sylvestra. Był litr... całkiem niezły początek.. potem atmosfera moja i jednej koleżanki się zagęściła.. jakoś zaczęliśmy na siebie wchodzić... Nie ważne... dobry był motyw, jak wyszliśmy z tą włanie dziewczyną po zapojkę.. przychodzimy, namiętnie dobijając się około 1 min w domofon, a tu koleżanka, wchodząc jak do siebie, widzi starych kumpla, u którgo była impra. My w totalnym szoku, nie wiemy co mamy mówić... Okazało się, że tamci schowali wódkę... wątpię, żeby starzy się nie pokapowali.
Potem poszliśmy do koleżanki... innej. Nie wiedziała, że mamy ją nawiedzić... kiedy zaszliśmy wszystko było ok, choć gosopdarz (koleżanka, jak to się kurwa odmienia w formie żeńskiej?? - gospodarka?:/) powiedział, ze od nas wódą jebie... jak dziewczonki się wdały z ojcem gospoda(rki?)w rozmowę, przy której byłem obecny, wątpię, żeby nie skleił się o co chodzi. Piliśmy u niej jak smoki. Przyszedł po czasie brat gospodarki, któremu po czasie ubzdurało się, że będzie mówić mi, co mam robić. O kurwa, płachta na byka.
Po drodze , tzn. przez cały ten czas, dostałem parę razy po twarzy... ogólnie, nie dlatego, że zasłużyłem, ze zrobiłem coś, czego nie powinienem.. zwyczajnie - daj rękę, upierdolą rękę i upomną się o ramię. Wkurzało mnie to onie od dziś. Upomniałem się o to. Nic. Powiedziałem, że jeszcze raz i będę oddawać. Nic (niestety nie podniosłem nigdy ręki na dziewczynę, zapewne nie podniosę). Nie lubię, kiedy się mnie nie szanuję. Ofkoz lubię żartować i się wygłupiać, co zarejestrowała podręczna kamerka nowej komórki kumpla, ale znam umiar tego. Poza tym nie lubię być zwyczajnie okładany bez powodu. Wybudza to we mnie jakąś stronę mnie, której sam nie chcę znać.
Rozmawiałem z nimi (dziewczynami) o tym, że jestem z Justyną. Na wieść, że jestem z byłą kumpla, u którego była impra (dobrego kumpla), wybuchły gromkim śmiechem. Nie rozumiałem tego... no, możew początkowym momencie... >o, ten, co odbił kumplowi dziewczynę<... Ale to wcale nie tak. Kiedy my ze sobą rozmawialismy na powaznie ( i to przez gg! ), oni już ze sobą nie byli. Sprawa była prosta. Zwięzła. Męska. Tylko w waszym, kurwa, babskim świecie, bo jak na mnie około 75% czytelników tego bloga to kobiety, to nie jest zrozumiałe. Was nie można jakoś przekonać, że to normalna sprawa...
Wyszliśmy z tamtąd. Poszliśmhy na spacer... ja nadal z dziewczyną,z którą rozmawiałem wcześniej... z gospodarką. Kiedy patrzyłem, co się u niej dzieje... kiedy widziałem jedną pannę, która siedziała, chyba nawet się całowała z chłopakiem, do którego mówiła, że nic totalnie nie czuła, nie czuje i czuć nie będzie... kiedy patrzyłem na drugą koleżankę, która siedziała na kolanach gimnazjalisty, pierdoliła do niego pijacko-podrywającym farmazonem, zachowując przy tym maximum kurestwa i jej dominacji, która doprowadza mnie do szewskiej pasji, kreując ją na Nefretete, bezczelnie nie pasującą do naszego świata, zwyczajnie miałem dość (nawet nie wiem, czy coś zrozumieliście z tego zdania... i wiecie co..? Mam do gdzieś).
Wyszliśmy na spacer... szliśmy, rozmawiałem z gospodarką. Całkiem nieźle.. rozumem ją. Kiedy jestesmy sami, potrafi sięprzy mnie uzewnętrznić. Miło. Można wzbudzić czyjeś zaufanie. Rozmawailiśmy, aż doszliśmy do pewnego momentu. Zatrzymaliśmy się. Podeszli do nas po części inni. Ja na moment odszedłem, powiedziałem, że nie chce mi się tu siedzieć, że idę do domu. Kumpel i małolat zaczęli coś mówić. Może nie, w ten sposób: kumel zaczął coś mówić, małolat szczekać:) Podszedłem w pewnym momencie do kumpla, przy którym stal małolat, który mnie już dość podkurwił, powiedziałem mu, chyba dość szczerze, że czuję, czułem... że tu nie należę... do tych ludzi, do tego otoczenia. Chodziło mi dokładnie o dwie dziewczyny, które do nas dołączyły. Nie rozumiał. Może nie musiał. Poszedłem sam. Szczekali.
Zauważyłem, że kiedy byłem na imprezach, nie takich jak ta, innych, mniejszych, nie potrafiłem się odnaleźć w grupie. Ok, było tak: zachodzą ludzie, idziemy do knajpy. Kupujemy piwo. Siadamy. Zaczyna się rozmowa. I ludzie opowaidają coś o imprezach. Pierdolą farmazony na temat, jak to się najebali, jaki okres czasu im wypadł a pamięci, co mówili starzy, co kumple, kto opowiadał resztę najeby, ile zjarali, etc. Żal. Myślałem, że coś ze mną nie tak. Że nie wiem o co im chodzi... że nie wiem, z czego się śmieją... Ale po spędzeniu kurwa zwykłych, i nie zwyjłych w swym przebiegu, kilku dni, nie wykraczających poza tydzień, zrozumiałem, że nie muszę siedzieć przy ludziach, którzy opowiadając jakieś z chuja zbite rzeczy wprawiają mnie w stan zwany >Lucid Dream<. Że nei muszę spędzać tego czasu z ludźmi, którzy szydzą ze mnie, bądź nie respektują tego, co kocham, w co wierzę, i co mi odpowiada. Hipokrytyzm totalny. Właśnie, to, co kocham..
Rozamwiając o Justynie, jedna z dziewczyn niemal wyrzuciła mi to, dlaczego jestem właśnie z Justyną. Jedna sprawa, to to, że to >była< mojego kumpla. Co z tego..? Drugi aspekt zrozumiałem jako to, że czegoś jej brakuje... czego...? Nie wiem. Możenie jest boginią piękności, za to jej wnętrze wypierdala wszystko - zasysa dwie te, samotne od niepamiętnych czasów, hipokrytki, mnie i kumpla. Miesza i stwarza na nowo z podstawowych budulców. Przy niej zwyczajnie się dobrze czuję. Przy nich nigdy nie mogłem, choć chciałem. Przy niej mogę, nawet, kiedy nie chcę.
Powodzenia Wam i pozdrowiania.  

29 stycznia 2005   Komentarze (4)

Winter Holidays

Tia... jakby nie patrzeć, przebiegają w całkiem ciekawy sposób... choć to już ich schyłek, wydarzyło się całkiem sporo...:)
Jak wcześniej - nie zrobiłem prawie nic w kierunku nauki:) No zwyczajnie czytam >Rozmowy z Katem< dalej.. przebrnąłem przez około 120 stron... na 400 całego wydania. Za pasem jeszcze napisanie pracy z polaka i histy - choć z tym nie powinno być większych problemów.
Dziś na dodatek dostałem SMSka od siostry z Niemiec... zapraszała do siebie na tydzień; wyjazd w pełni sponsorowany. Poznałbym wreszcie jej przechodniego narzeczonego, bo z tymi jej chłopakami to istna telenowela brazylijska. No, w sumie było ich dwóch, ale podobno kocha jednego, tego, z którym jest teraz... to nic, że chłopak jest z Maroka:)
Natomiast znajomość z Koleżanką, nazwijmy ją wreszcie i używajmy na razie tego imienia - Justyna, rozwija się w bardzo szybki i bujny sposób. Nie tam, żebym był jakoś przeciwko... jest całkiem nieźle... Poza tym usłyszałem dziś od niej kilka komplementów, na które każdy facet jest łasy. Po prostu z takim impetem przypierdoliła w moją próżność, że aż mi się słodko zrobiło...
Rozmowa zeszła jakoś na motyw naszego spotkania... bo i z tym była niezła zabawa.. w sumie Ona myślała, że ja żartuję z tym, że chciałbym, żeby do mnie przyszła... wyszło tak, że do ostatniej chwili nie wiedziała, czy jestem poważny. Byłem. Wskazałem jej miejsce, w które ma przyjść. Ofkoz się zgubiła (). Poszedłem po nią.
Pierwsze spotkanie było całkiem miłe. Początkowo gładko przeszło przez granicę dotyku. Potem było przytulanie - horrory wieczorem to wyśmienity patent na tą rzecz, jakby nie patrzeć. Potem jakiś czas się nie widzieliśmy (Ona uczy się w innym mieście). Myślałem, że znajomość się ochłodzi, podobnie, jak to było eony temu z Renatą. Ale jednak nie. Jedno spotkanie... drugie. Trzeci to był juz przypięczetowaniem dłuższej znajomości z możliwością metamorfozy w coś innego. Gwoździem do tej trumny (??) był bezczelny pocałunek. Nie, żeby ktoś go nie chciał, nikt się za bardzo nie opierał, ale czegoś tak długiego w życiu swoim krótkim jeszcze nie robiłem. (U)Bite 5-10 min. Jak mi dziś powiedziała - zobaczyła wtedy po nim chyba wszystkie gwiazdy. Po jakimś czasie dodała, że nikt jej tak jeszcze nie całował, że rzeczywiście jestem o wiele bardziej doświadczony, niż jej się wydawało... przynajmniej w tej kwestii. Zdziwiła się nieźle, kiedy jej powiedziałem, że jest praktycznie trzecią dziewczyną jaką całuję. Kolejne komplementy dotyczyły wieku... Jakoś wyszło tak, że odpowiadają jej chłopcy starsi od niej. Fakt - jest młodsza o rok. Argumentowała to poczuciem bezpieczeństwa i mojego, pozornie, większego doświadczenia.
O dziwo nie tylko te sprawy układają się świetnie. Mogę wreszcie z kimś porozmawiać na poziomie, czego, nie ukrywam, brakowało mi mocno. Nawet z kumplami już nie wystarczały rozmowy; większość tematów przegadanych. Tutaj jest nowa gleba do zasadzenia ziarenek konwersacji. Nawet nie tylko na tematy czysto >inteligentne< czy >naukowe<. Po prostu rozmowę można przekierować na inny tor bez przejmowania się, że rozmówca nie załapie o co biega. Jakoś przy niej nie mam zahamowań. Bez problemu nawet zahaczyliśmy (znaczy się ja) o temat sexu. Z Nią. Powiedziała, że nie ma się co spieszyć, że jest czas. I to nie w sensie postanowienia, zapytała mnie też o to. Potwierdziłem.
Jak na mnie rokuje to bardzo ciekawe sytuacje na przyszłość.
Pozdrawiam.
27 stycznia 2005   Komentarze (2)

Dziecięce wspomnienie

W podstawówce, czasach zgoła już odleglych, około piątej klasy, może jeszcze w gimnazjum nawet, nie pamiętam dobrze, chodziłem na obiady do pewnej knajpy, dość znanej z tego w moim mieście, do której zresztą chyba nadal uczęszcza spora grupka wyrostków. W knajpie, poza zjedzeniem czegoś ciepłego, można było spotkajć znajomych z klasy, porozmawiać, spędzić trochę czasu na stopie innej niż szkolnej. Z drugiej strony nie aż tak bardzo luźnej, gdyż to tylko posiłek, żadne pole do zabawy.
Knajpa była prowadzona przez pewnego faceta. To znaczy jest prowadzona. Czas idzie do przodu, ludzie się zmieniają, kierownik knajpy też nieco się zmienił, ale nadal sprawuje pieczę nad interesem. Kiedy byłem małym dzieciakiem, przychodziłem tam na obiad z plecakiem dwa razy większym i cięższym ode mnie samego, kiedy widziałem tego faceta, przychodziły mi na myśl jakieś dziwne rzeczy. Człowiek był głośny, dużo krzyczał. Nie lubię ludzi, którzy krzyczą bez powodu. Wtedy też nie lubiłem. Kierownik był (z perspektywy dziecka) rubym, niskim facetem, pamiętam go w zabrudzonej bluzce, prawie że menelce (tej koszulce na ramiączkach, charakterystycznej dość), choć w rzeczywistości nie wiem, czy naprawdę tak wyglądał. Jeśli chodzi o charakter... lew w swojej jaskini, pan dżungli w głuszy róznych bezrobotnych pułapek, które każdy z personelu omijał, ciesząc się z niemalże głodowych racji, urabiając się po łokcie każdego dnia.
Pewnego razu poszedłem, po raz kolejny zresztą, z kumplem na obiad. Spieszył się. Nie zjadł prawie zupy. Drugiego dania coś skubnął, coś podziobał, odniósł talerze. Poszedł.
Po chwili przyszedł do mnie z krzykiem ów głośny jegomość, z głośnym pytaniem gdzie >ten drugi<. Myślałem, ze w tym momencie zadławię się kartofelkiem, który chyba przeżuwałem. Ze zwyczajnego, dziecinnego strachu. Odpowiedziałem, że spieszył się, coś tam dodałem. Facet impulsywnym krokiem odszedł, był najwyraźniej zły.
Po co piszę tą historię? Sam nie wiem... kiedy mi się przypomniała, pomyślałem, co bym zrobił teraz, kiedy mam te 19 lat. Zapewne bym og opierdolił równo z ziemią, facet by dostał zawału serca i skończyło by się przyjazdem ambulansu. Człowiek w miarę rozwoju nabiera czegoś, co można by nazwać asertywnością. Łatwiej to podpiąć jednak pod bezczelność. Wracając jednak... przypomniało mi się to, a w drugiej chwili zobaczyłem, jak ten sam facet trzyma w ręku szpikulec do lodu i z wielkim impetem wbija go w oko osobie, która nie dokończyła jedzenia. I po prostu zabija.
Nasunęła mi się na myśl refleksja... na temat osoby ze szpikulcem w oku. Zdalem sobie sprawę, jak ludzkie życie jest kruche, i jak niesprawiedliwa jest taka śmierć. Żadna nie jest sprawiedliwa, tym bardziej osoby młodej. Plany, nadzieje, emocje... wszystko kończy się przez jeden głupi kawałek twardszego od ciała materiału w przykładowym oku. Kolejny świat odchodzi w doczesności piekła. Prawdziwe. Smutne.
25 stycznia 2005   Komentarze (4)
< 1 2 ... 42 43 44 45 46 ... 85 86 >
Chaos_angel | Blogi