- jakoś ostatnio się nie wysypiam. Budzę się sam z siebie o 2 rano, o 5, 6, leżę do 7... zwyczajnie nie mogę się wyspać. Nerwowe to jakieś jest...
- jest godzina 9 a ja piszę notkę. Czas, kiedy rodzina jeszcze śpi, bo przed 12 nie zwlecze się ich z wyra pewnie. Poza tym jedyne spokojnie miejsce to kibel. Choć i tam nie wiem, czy za moment nie zacznie się ktoś dobijać.
- podczas pisania dziś pracy na hiście facet do mnie podszedł i wręczył kartkę z charakterystycznym napisem: zadzwoń do żony i numer... ofkoz coś popierdoliłem z bibliografią pewnie, albo ona nie wie ocb w niej. No fak, że była inny krój czcionki, ale to chyba nie aż taki straszny ból, prawda...?
- jutro wreszcie Kochanie przyjeżdża. Pomiędzy tymi wszystkimi stresami - rodziną, szkołą, maturą, całym tym syfem, który wytwarza jeszcze bardziej stresującą aurę, kiedy się o tym myśli w kupie, Ona mi zaczyna dodawać otuchy. Już nie od weekendu do weekendu, tylko od spotkania do spotkania. Zaczyna to uczucie we mnie drążyć nowy otwór, żeby nie besztać tego i mówić dziurę. Zacząłem się uzależniać... ale akurat to uzależnienie nie wychodzi mi na złe. Próbuję nie wybiegać myślą poza rozpoczęcie mojego roku na studiach, zakładając, że się dostanę [a dostanę się]. Mamy dopiero marzec.. prawie kwiecień... potem jeszcze maj, czerwiec, lipiec, sierpień, wrzesień włącznie... co prawda ja będę siedzieć w domku i czekać Nią, ale to nic... boję się tylko nieco tego, jak wygląda sprawa na studiach. Kompletnie nie mam pojęcia jak to wygląda... chyba będzie się zwyczajnie trzeba samemu przekonać. Mam nadzieję tylko, że wszystko się jakoś ułoży. Zanim jednak do tego dojdzie jest jeszcze kilka bardzo ciekawych miesięcy, czas, który zapamiętam zapewne bardo ciepło, który być może stanie się prologiem do czegoś większego w moim zyciu...?
Zauważyliście, że przy niektórych osobach w waszym życiu, nie widzieliście nic poza dzień, tydzień, góra miesiąc w przyszłość? Nie widzieliście wspólnego mieszkania, wspólnie spędzanych dni, tego wszystkiego, co mogło by was łączyć? Z innymi natomiast jest zgoła odmiennie. Czuć przy/od nich jakąś aurę, która pozwala się wyciszyć, skupić, zauważyć rzeczy leżące nieco dalej w przyszłości...?
A wracając do rzeczywistości: byłem wczoraj po raz kolejny u Moniki. Tak, tak - komputer. Coś tam z gadu nie szło. I nie poszło, przerzuciłem ją osobiście na tlen. Jednak dowiedziałem się, że ta jej cała choroba zaczyna jej coraz bardziej dokuczać. W pewnym momencie powiedziała, że potrzebna chyba będzie operacja, dodając po chwili, że jej amputują nogę. W pierwszym momencie mnie zatkało; po chwili wyrzuciłem z siebie tylko piszczące co?; i patrzyłem na jej twarz - starałem się wypatrzeć gdzieś jakąś zmianę emicji. Byyu dwie opcje - wybuch płaczu albo śmiech. Wyszło na to drugie. Odetchnąłem w sobie z ulgą. Nigdy więcej. Jednak kiedy mówiła mi o operacji, polegającej na zeskrobywaniu części kości, po któej zresztą nie koniecznie wszystko będzie ok, chciałem ją jakoś pocieszyć. Chciałem zwyczajnie wstać, podejść do niej, przytulić. Powiedzieć, że będzie dobrze, że wszystko będzie dobrze, że operacja, jeśli będzie konieczna, uda się. Zwyczajnie dać jej nieco fizyczności.
W tamtym momencie zauważyłem jednak, że nie jestem do końca zdrowy. Zauważyłem, że moja kilkumiesięczna kontuzja serca mogła by bardzo łatwo się odnowić przy czymś takim. Zrobiło mi się jej naprawdę żal. Może nie jest dziewczyna osobą idealną, to jednak nie zasługuje na coś takiego. I choć targała mną wielka chęć pomocy, udało mi się to opanować. Oboje kogoś mamy, choć ona ma zawsze kogoś, dziesiątki, jak nie setki chcą tego, tzn. w jej przypadku. I choć to się kończy u niej dość szybko, to u mnie moze potrwać bardzo długo i nie chcę tego zmieniać. Nie wchodzi się po raz drugi do tej samej rzeki. I chyba nawet kiedy by mi powiedziała, że chce ze mną być, podziękowałbym jej. I wyszedł.
Zagalopowałem się jednak znowu. Tak czy inaczej wiele rzeczy się komplikuje... dorastamy z przymusu.
No więc od początku:
- o wiośnie trąbią w zetce aż uszy bolą. Wyglądam za okno: piździ zima ile wlezie. Niebieska skala pokazuje -4 stopnie, lekko nie - wiosennie. Wieje wicher jakiś taki śmieszny, bardziej zimowy. Na tyle, że gdyby nie trąbiąca zetka, byłby całkowicie zimowy.
- sen kolejny dzisiaj... chyba park jakiś... karuzele, dzieci.. coś jakby wesołe miasteczko... i my... jakby sami, wyegzaltowani spośród całego tłumu... Jakby nikogo poza nami nie było... i pocałynek.. zachłanny... Mój i Emilki. Zdrada w snach to nie zdrada, prawda?:) To się na odwrót podobno tłumaczy, więc zwyczajnie podstawimy dziewczynki i będzie ok.
- i takiego lizaka jeszcze dostałem:) Takiego jakiegoś dziwnego, dużego. Czerwony, słodki, chemicznie słodki, ale przecierpiałem to i sobie go zjadłem. Nawet dobry. I w środku z gumą:) Też chemiczną i to ostro. Ale co tam. Duży dzieciak ze mnie:)
- additional: czekam.
Siedzę i piszę... próbuję wsadzić gdzieś tęsknotę i smutek pomiędzy rozrzucone virtualnie literki...
Kochanie jednak przyjeżdża, tak jak się spodziewałem, wcześniej, bo już w środę. Trochę dzwne, że tak wcześnie, ale wszystkiego dowiem się, kiedy już będzie na miejscu.
Z tego wszystkiego zacząłem już nawet się uczyć z histy. Normalnie ja w szoku. Tym większym, że nic z przeczytanego rozdziału nie pamiętam, o II WS zresztą.
Dodatkowo zabawę na kurniku przerwał mi dośćdziwny SMS od Moniki, w treści, któej się raczej nie spodziewałem. Było w nim coś o tym, ze niby jestem prawdziwym przyjacielem, pełnym dobra i życzliwości, że niby będzie mnie pamiętać przez całe życie, że dziękuję za wieczne wsparcie z mojej strony i takie tam różne komplementy. Jak na mnie podarła się z tym swoim facecikiem, notabene starszym od niej chyba o 6 lat [po co dizewczyny są z takimi starymi facetami...? Nadal nie wiem... i chyba się nie dowiem]. I w przypływie jakiejś potrzeby zawłaszczenia przynajmniej na moment kogoś wysłała tego Szeszemesza.
Mało mnie to obchodzi...
nadal czekam.
W ostatniej notce chyba zabrakło celu głównego udawania się na komisję. Tak, kategoria A.
Z co do drugiej częśći tematu, to najzwyczajniej się martwię. Dziś sobota, pierwszy, dlugi, bardzo długi dzień, w którym nie widzę się z Kochaniem.. qrcze, w sumie to pierwszy taki dzień od naszej dwumiesięcznej znajomości.
Martwię się, ponieważ wczoraj Kochanie nie odzywało się do mnie, tzn. po którymś sygnałku z kolei, wyłączyła prawdopodobnie telefon. Kolejne próby obfitowały w głos pana, że numer jest poza zasięgiem, albo bla bla bla. Bankowo...
Z drugiej strony to nie jest martwienie się w stylu ona ma kogoś! Choć i takie głupie myśli przelatywały, nie powiem. Ale nie zatrzymywały się na tyle długo pod potylicą, żeby mnei martwiły na stałe. Akurat Jej ufam całkowicie. Dziwne, bo z natury nieufna ze mnie bestia. Do wielu ludzi odnoszę się z rezerwą, nie dopuszczam do niektórych swoich spraw [większości], przy czym inni chętnie robią ze mnie składowisko swoich problemów, tajemnic i nadziei. Nie o tym jednak chciałem, tylko właśnie o... martwieniu się.
Martwię się, ot tak zwyczajnie.
Dzisiejszy dzień upłynął pod flagą komisji wojskowej. Zmarnowałem praktycznie na to cały dzień, jeszcze gorzej, niż jakbym poszedł do szkoły. Bawiłem się z tym wszystkim do około 14:30, wliczając w cały interes odbieranie książeczki wojskowej.
Początek był poranny, zachowujący się dokładnie tak, jak słota, która na dobre zadomowiła się na każdej pojedynczej drodze. Czyli chaotycznie. Najpierw musiał pójść do szkoły po zaświadczenie o pobieraniu nauki w LO. Gdybym tego nie miał, musiałbym zasuwać w poniedziałek donosić papiery. Na szczęście udało mi się dorwać glejt, któego wczoraj dyrektor nie napisał... zwyczajnie go nie było.
Poszedłem na komisję, spotykając po drodze kumpla z klasy. W samej sali konferencyjnej, w której była pogadanka trojga ludzi - starosty i jakichś dwóch wojskowych, spotkałem jednego ze swoich ziomków. Ku mojemu zdziwieniu okazało się, że także miał termin na dziś.
Początek więc był wykładami teoretycznymi odnośnie zasadniczej służby wojskowej, wojska zawodowego, itp. Na końcu, kiedy po godzinnej przemowie skończył ostatni facet, okazało się, po uprzednim odwiedzeniu nas przez jakąś mało rozgarniętą babę, że jesteśmy zamknięci w sali konferencyjnej na klucz. Normalnie lux. Ni huja nie można było stamtąd wyjść. Paranoja. Wojskowy zaczął wydzwaniać do jakichś ludzi i w przeciągu piętnastu minut uwolniono nas.
Ten czas wykorzystałem na wydruk bibliografii na maturę wewnętrzną z polaka (zresztą była nie taka jak trzeba czcionka, więc baba w sekretariacie od razu powiedziała, że będę musiał ją pisać ponownie, choć teraz może ją przyjąć, że niby dałem). Do tego musiałem dorobić zdjęcia do książęczki wojskowej, bo akurat tego nie doczytałem w beznadziejnie skomponowanym wezwaniu.
Po kolejnej godzinie byłem z powrotem. Udałem się do pań, które zbierały podstawowe informacje od przedpoborowych... właśnie wtedy, kiedy tam byłem, przeżyłem mały szok.
W dość małym pokoiku siedziały cztery kobiety. Ja akurat udałem się do dość ładnej, młodej siedzącej na rogu stoły z łączonych, czarnych biurek. Pani uśmiechnęła się lekko, zapytała o imię. Zaczęła wypełniać formularz. Pytała o pytania, których się w ogóle nie spodziewałem, choć były do przewidzenia. Na pytanie: kawaler? kobieta usłyszała głuchą ciszę. Jakby nie mówiła tego do mnie... dopiero po chwili nieco głośniej zapytałem: co? Ja?! No jasne, kawaler... potem było pytanie o dzieci, czy mam?Nie mam, odpowiedziałem z nieukrywanym uśmiechem na twarzy.
Kobieta pytała o rzeczy, które dzieją się w dorosłym zyciu... a ja przecież nie jestem już takim małym chłopcem. Właśnie dziś to do mnie dotarło. Stara dupa ze mnie...
Po wszystkich tych pytaniach, których przytoczyłem małą część, była komisja lekarska, która trwała może w sumie 3 minuty, wraz z osławionym pokazywaniem tego, co się ma. Jedna wielka ściema, pic na wodę, fotomontaż. Podstawowe badania: wzrok, waga, wzrost, pytania o uzależnienia, wyroki, itp. Na końcu pani kazała stanąć za parawanik i... no, nie ważne co;P
Niedługo potem byłem właścicielem książeczki wojskowej...