Kolejna notka z cyklu przemyśleń...
A może tu nie ma wcale żadnego cyklu? Tylko bezwiedne słowa, rzucane gdzieś w przestrzeń? Jak odbicie tego, co raz po raz przychodzi do głowy - dłuższa refleksja, nawet nie głębsza, po prostu bardziej dobitna.
Chyba Żubr pozwala mi to wyostrzyć, normalnie nie mam na to czasu.
Być może nie wygląda, ale przecież większość rzeczy dzieje się w nas. Nie tam, gdzie ludzie patrzą, tylko właśnie tam, gdzie nie mogą nic dostrzec.
Nieczęsto tu wpadam. Tak, wiem. Ale chęci jakoś brak, może czasu też?
Sesja się zbliża. Zapewne nie tylko mi, prawda?
Ale dla mnie to powód do kolejnych stresów. Nie takich, jak dla Was. Przynajmniej większości.
To coś głębszego. Chyba jakiś contra - komplex. Nie mówię, że jestem idealny. Dlatego chyba niektóre te niedoskonałości próbuję sobie w jakiś pokraczny quasi sposób zrekompensować, udowadniając niektóre rzeczy...
Jakie? No, niech to już zostanie moje.
Ponownie zauważam część bezsensowności tego dziwnego życia. Nie, żebym chciał się zaraz chlastać. To nie to, nie ta półka.
Po prostu wydaje mi się, że nasze życie jest złożone z bardzo niewielu integralnych, nierozłącznie połączonych ze sobą części, fragmentów które jedne bez drugiego przestaje istnieć.
Nie chciałbym, żeby to zabrzmiało znowu, że jest źle i be, że jestem niezadowolony kompletnie ze swojego cichego życia. To nie tak. Tak naprawdę, między Nami ostatnio jest coraz lepiej. Są ofkoz jednorazowe zgrzyty, ale ogólnie po ostatnich większych schodach jest dobrze. Szczególnie to zauważyłem po dzisiejszym seksie. Może to obcesowe, ale... nie muszę się tłumaczyć.
Chodzi mi raczej o tą dziwną monotonię, w którą sam się poniekąd wtłoczyłem... Wszystko szybko, wszystko lepiej, więcej... zajebiście dziwna sprawa... w pracy więcej, lepiej, mimo niesamowitych braków chęci, kurwa aż przerażających. Swoje trzeba zrobić. Kiedy dochodzi do tego sesja, do której trzeba się najpierw psychicznie nastawić, bo tyle tego wszystkiego jest, że naprawdę słabo się robi...
Szkołę trzeba więc łączyć z pracą. I to jak najbardziej efektywnie. Nie wspominając o domu. O dziewczynie, narzeczonej. Jej też trzeba poświęcić nieco uwagi. A Ona się tego domaga. Nie dziwię się, przecież to normalne, że chce ze mną spędzić trochę czasu. W końcu po coś mieszkamy razem. Chyba właśnie po to, żeby razem spędzać więcej czasu. Jednak są też w moim życiu pasje, które mnie przyciągają niczym magnez(s?) [ten co przyciąga], przez które niestety odstawiam niekiedy, nawet nieświadomie i niechcący, moje Kochanie na drugi plan.
A tak w ogóle to straciłem główny wątek... jak zawsze...
Zaczynam odczuwać coś w rodzaju ciśnienia. Wcześniej niezidentyfikowane, teraz coraz bardziej nabierające kształt.
A może to tylko coś na kształt lenistwa...? To, że się nie chce czegoś zrobić, to jedno. Jednak psychiczny przymus wyrabiania norm jest.
Gadaliśmy wczoraj w pracy... gościu, który robił normy prawie we wszystkim na 120%, rzucił to w pizdu. Dlaczego? Za mało płacili? Wątpię. Za dużo pracy? Prawdopodobne. Za duże ciśnienie? Możliwe.
Podobnie jest tu. Tylko na niższym szczeblu. Trzeba robić wiele rzeczy. Praca, efektywność, kasa, szkoła, sesja... Szkoda, że te święta trwają 2 dni z hakiem.
Odpocząłbym jakoś. Jak? Jeszcze nie wiem.
Ci, którzy chcą się dowartościować, mają jakieś kompleksy na punkcie własnej wartości, czy cokolwiek, niech obejrzą pierwsze 4 minuty tego. Reszta może sobie tym poprawić humor.
Pozdrawiam.
Dawno nie pisałem, wiem.
Ale albo to nie było weny, albo okazji, ostatecznie jednego i drugiego.
Od ostatniej notki więc sporo się zmieniło.
Rzeczy, które były w planach, w większości zostały zrealizowane... właściwie to chyba wszystkie.
Rzeczywiście, kilka planów zrealizowaliśmy. Domyśleć się jakich, można.
Nie będę tego przedstawiać. Dlaczego?
Po pierwsze za długo by to zajęło. Po drugie zapewne nie przedstawiłbym tego tak, jakbym chciał. Po trzecie, to nie ma dla nas tylko materialnego wydźwięku. Pomiędzy słowami wspólna stancja dla Was niestety jest zwykła spacja; dla nas, stety, o wiele więcej.
Rzeczywiście, to JEST nowy okres w naszym życiu.
Zarówno Ona, jak i ja, nie przechodziliśmy go jeszcze.
To właściwie coś nowego, świeżego,
nieodkrytego
coś, po czym można poruszać się po omacku, zdając się, bardziej czy mniej na podpowiedzi innych...
Ale nie zawsze ściąganie do dołu pomoże...
Niekiedy trzeba zaufać sobie, postawić wszystko na jedną kartę.
Spróbować, inaczej nic się nie uda...
Po co wtedy mówić codziennie, dzień za dniem, że ma się obawy, że coś się nie uda, że wszystko weźmie w łeb?
Ja niby tego nie wiem? Że niby wiem na 100%, iż wszystko potoczy się po mojej myśli? Ofkoz, że nie; tylko głupi się nie boi.
Ale strach sam w sobie nie rozwiązuje niczego. Wręcz przeciwnie. Sprawia, że małe dotąd problemy urastają do rangi nierozwiązywalnych, trywialne znalezienie mieszkania zaczyna przerastać lot na Marsa...
Ale i to się udaje, choć nie jest łatwo, można tego dokonać. Wszystko jest przeciwko nam? Co z tego? Dopóki jesteśmy razem, dopóki to wszystko ma sens, jest po co się starać, nieprawdaż?
Żadne z nas dwojga nie szło jeszcze tą ścieżką, ale bezwarunkowe ściąganie w dół, miast bezwarunkowej pomocy - nie daje nic pozytywnego. I właśnie wtedy, kiedy najbliższe osoby powinny człowieka wesprzeć, okazuje się, że tej pomocy właśnie nie można dostać...
Najlepiej zrobić komuś wyrzut, że jest nie w sosie, że brakuje mu humoru... Do pocieszenia? Daję nadzieję ludziom; sobie nie pozostawiam żadnej
Jednak ja nie mam zamiaru tego tak zostawiać. Doprowadzę to do końca bez względu na koszty.
I w końcu okaże się...